Pół poranka zmuszona była pomagać matce. Zapach suszonych ziół unosił się w domu o wiele intensywniej niż zwykle, a na stole stała armia pojemniczków, które musiały zostać zapełnione przygotowywanymi medykamentami. Jej rola co prawda głównie w tym całym procesie ograniczała się do zwykłego przynieś, podaj, pozamiataj, jednak było to jak najbardziej wymagające zajęcie. Przynajmniej dla niej i tym bardziej dlatego, że miała zupełnie inne plany na spożytkowanie tego dnia. Nosiło ją odkąd tylko otworzyła oczy, głównie dlatego że oto trafiło jej się parę lżejszych dni, które mogła spędzić w wiosce. Miała to być chwila wytchnienia, odpoczynek dla ciała i duszy przed kolejną wycieczką z resztą tropicieli.
Zamierzała więc ten dzień spędzić w stajni, a przynajmniej zacząć go właśnie w tym miejscu. Planem było oporządzić konia i wybrać się na przejażdżkę po okolicach wioski. Przejechanie po krętych leśnych ścieżkach i puszczenie się pędem po którejś z otwartych polan. Nawet jeśli w samej jej głowie brzmiało to zbyt poetycko, a przez to bzdurnie, lubiła zwyczajnie czuć wiatr we włosach i jego pęd na twarzy. Świat z końskiego grzbietu od zawsze wyglądał dla niej o wiele przyjemniej, a kiedy dodatkowo mijał ją w pełnym cwale, miała wrażenie że pęd ten wywiewa z głowy niepotrzebne myśli.
Wyprowadziła swoją klacz do przejścia, wiążąc ją do jednego ze słupów nośnych, a następnie łapiąc w dłonie szczotkę. Prawdę powiedziawszy, skarogniada klacz należała do jej ojca, ale kiedy ten odszedł na tak zwaną emeryturę, oczywistym stało się kto tak na prawdę był jej właścicielem i kto poświęcał jej, i to z niemałą ochotą, o wiele więcej czasu.
She might not make it home tonight.
Doprowadzając się do porządku, przełknął parujący napar w naczyniu - gorzki w smaku, pozostawił cierpkość na języku, ale przynajmniej skutecznie postawił go na nogi. Co poniektóre mikstury lecznice miały doprawdy cudotwórcze właściwości. Powinien zapobiegawczo poleżeć jeszcze dzień lub dwa, ale po krótkich oględzinach, doszedł do wniosku, że nie widział się od dwóch dni z Hatsuyuki i tęsknił za jej towarzystwem. Poza tym nie miał zamiaru tutaj przebywać dłużej niż było to konieczne i zgnić w tym pomieszczeniu. Brat wracał jutro. Do jutra zatem nie powinno go tutaj już być.
Ubrał się, na wszelki wypadek zabrał cały swój ekwipunek, nie mając pewności, gdzie ostatecznie wyląduje przemieszczając się na grzbiecie swojej klaczy i czy w ogóle tutaj wróci.
Chłód, jaki go przywitał, po opuszczeniu zakwaterowania, nie zniechęcił go do konnej przejażdżki. Udał się od razu do stajni nie zatrzymując się nigdzie po drodze.
— Kurwa mać — rzucił siarczyście pod nosem, kiedy podeszwy jego obuwia skonfrontowały się ze śliską, oblodzoną powierzchnią. Z trudem utrzymał równowagę. — I na co się gapisz? — rzucił opryskliwie kierunku osoby, która znalazła się w zasięgu jego spojrzenia. Kojarzył ją z wyglądu, a skoro on, ignorant do kwadratu, kogoś kojarzył, to musiała mieć jakąś znaczą funkcje. Chyba dostarczała medykamenty, więc na szacunek zasłużyła jak pies na butę, ale w obliczu tej kompromitacji znowu wyszedł na niewdzięcznego chama.
Lubiła przez to obserwować przewijających się przez Yonezawę ludzi. Lubiła zadawać pytania, a niektórzy z nich, ci którzy rozgryźli te jej drobne słabości, niekiedy składali na jej ręce małe podarki, które przywozili je z podróży. W zamian za to dostawali jej dozgonną wdzięczność, która przejawiała się... no cóż, różnie.
Ktoś, kto przypałętał się do stajni nie należał ani do ludzi, którzy wręczali jej jakiekolwiek prezenty, ani też do tych, których z ochotą zasypywała pytaniami. Widziała go jednak nie raz, nie dwa, prawdę powiedziawszy jednak bardziej kojarząc jego siostrę, która także trenowała u hashiry ognia. Rzucone przez niego przekleństwo faktycznie zwróciło jej uwagę, tak samo jak i klaczy, przy której się znajdowała. Koń machnął głową i zadrobił niespokojnie głową. Dziewczyna sięgnęła ręką do szyi, gładząc ciemną sierść i wypowiadając parę cichych, łagodnych słów, które miały uspokoić pupila. Podziałało.
Spojrzenie błękitnych oczu dopiero po tym odszukało sylwetkę młodego zabójcy, który najwyraźniej przecenił albo swoje zdolności leżenia, albo mroźność dzisiejszego dnia. Zmarszczyła czoło.
- Na skończonego idiotę - fuknęła, ton swojego głosu dopasowując do tego, którym została obdarzona. Wcale nie zamierzała grać skruszonego świadka, któremu wstyd było, że zobaczył czyjś okropny popis umiejętności umiejętności chodzenia. - Płoszysz mi konia - sarknęła zaraz dalej - Nie mówiąc o tym, że z tego co pamiętam, wciąż powinieneś leżeć odpoczywać, a nie aktywnie próbować pogłębić kontuzje - głos nieco odpuścił, a spojrzenie uciekło w bok, kiedy ręka wznowiła pracę, oczyszczając szczotką ostatnie fragmenty sierści. Zaledwie dwa dni temu zostawiła w jego kwaterze medykamenty, które zostały zalecone mu przez medyka. Nie potrzebowała też rozległej wiedzy na temat złamań i ran, by być w stanie ocenić na podstawie dawkowania, ile tak na prawdę jeszcze powinien się oszczędzać. Najwyraźniej jednak nie tylko jej zebrało się na przejażdżki.
She might not make it home tonight.
— Jak się zwie? — zapytał ją bez żadnego „przepraszam”, bo na skruchę nie było go stać. Poświecił kilka chwil na kontemplacje jej wierzchowca. Przez jego twarz przebiegł ledwo widoczny cień uśmiechu; na pierwszy rzut oka jego stan był nienaganny, musiała bardzo o niego dbać, co zresztą widział na „załączonym obrazku”. Ochota, by jak najszybciej ujrzeć Hatsuyuki stała się jeszcze bardziej natarczywa, przesiąknął ją na wylot. Nie miał pojęcia, co go przed tym powstrzymywało. — Te medykamenty, które rozwozisz, szybko postawiły mnie na nogi — do tonu jego głosu zakradła się nuta wdzięczności podstępnie zatuszowana kolejnym oschłymi słowami, które wystosował zaraz po tamtej sekwencji, żeby przypadkiem nie oswoiła się z tą myślą — a gdybyś była przykuta do łóżka kilka dni i zmuszona do przesiadywania w tej dziurze zabitymi dechami, też chciałabyś jak najszybciej rozprostować kości. — W końcu co ponarzeka, to jego, nikt mu tego nie odbierze.
Przyglądał się jej jeszcze przez chwile - to z jaką czułością zajmowała się koniem przywracała mu wiarę w ludzkość. W końcu zrealizował swoją przemożoną chęć; udał się do boksu zarezerwowanego dla śnieżnobiałej klaczy, która najwyraźniej usłyszała jego głos, gdyż była pobudzona i niespokojna; zbyt długo trwała w bezruchu, potrzebowała wolnej przestrzeni, wolności, tak jak jej właściciel. Grzebała kopytem w sianie, ze spojrzeniem wbitym w przejście. Arata, nie zwlekając, z niezachwianą pewnością siebie podszedł do wierzchowca, który jak sądził - był gotowy do drogi. Natychmiast obdarzył Hatsuyuki oszczędnym, a jednocześnie jednym z nielicznych gestów czułości, na jakie było go stać. W niespełna pięć minut później, upewniwszy się, że niczego jej nie brakowało, gdy sam kurował się na swoim posłaniu, wyprowadził ją z boksu. Nie mógł zwlekać nawet sekundy dłużej.
— Gdzie ich kopyta poniosą? — Och, chyba za bardzo się zapędził, ale słowa już padły i nie mógł tego cofnąć. Dziewczyna nie musiała tego zinterpretować jak zaproszenia do wspólnej przejażdżki. Miała przynajmniej kilka powód, żeby pokazać mu środkowy palec i odjechać w innym kierunku.
- Torio - odpowiedziała. Przez moment jeszcze przyglądając mu się bacznie. Jej ojciec absolutnie nie popisał się w tej kwestii kreatywnością, imię klaczy odnosząc do swoich ukochanych ptaków. Torio znaczyło ni mniej ni więcej tyle, co ptasi ogon, chociaż absolutnie nie umniejszało to jej prezencji. Bo dla Atsuko była absolutnie najpiękniejsza. Zdecydowanie też, wolała tego typu zmianę tematu, jak banalne przeprosiny, które najpewniej wypadłyby mdło i koślawo. Nie mówiąc też o tym, że stojący przed nią chłopak nie wyglądał jakby należał do typu, który przepraszał chętnie. Znała ten rodzaj bardzo dobrze, głównie dlatego, że sama do niego należała.
- Nie rozwożę. Znaczy... czasem tak, ale no nie jest to moje ulubione zajęcie, jakby nie patrzeć - poczuła się w obowiązku, by poprawić to, co zdawało się kiełkować w jego głowie. W międzyczasie odłożyła szczotkę i sięgnęła do reszty osprzętu, doprowadzając do porządku sprzączki. - Moja mama robi medykamenty, a ja kiedy jestem w wiosce, czasem służę pomocą - wzruszyła ramionami, jakby chcąc podkreślić, że to na prawdę nie było nic takiego, a przede wszystkim - nic czego podejmowała się z własnej, nieprzymuszonej woli. Mogła być już dorosła, ale wciąż w tej dorosłości kryło się aż nadto dużo dziecinnych wręcz skłonności i podejść.
- Może i tak - rzuciła jeszcze do niego, obojętnością kryjącą się w słowach chcąc uciąć ten temat. Oczywiście, że wylegiwanie się w łóżku nie należało do jej ulubionych zajęć, ale Yonezawa w całej swojej prostocie i maluczkości nie sprowadzała się dla niej do dziury zabitej dechami.
Kroki oddalające się w głąb stajni, i przede wszystkim pozbawione gwałtownych poślizgów, przyjęła z niejaką ulgą. Mogła już całkowicie skoncentrować się na swoim zajęciu, porządkując ostatnie sprzączki, znajdując zagubioną derkę, a w końcu i zakładając na klacz siodło i ogłowie. Nie zwracała uwagi na czającego się gdzieś na granicy spojrzenia Aratę, będąc pewną że i on porzucił jakiekolwiek chęci interakcji z nią. Stopa wślizgnęła się w strzemię i dziewczyna wspięła się na klacz, zgrabnie lądując w siodle i pewniej łapiąc wodze w ręce.
- Gdzie kopyta poniosą - odpowiedziała twierdząco, uśmiechając się do niego lekko i na moment zwracając na niego spojrzenie błękitnych tęczówek. - Uprzedzam jednak, ścieżki dookoła wioski są nieco oblodzone. Wczoraj paru tropicieli obiło się, kiedy wracali do wioski i wywinęli orła - parsknęła jakoś szczególnie rozbawiona tym wspomnieniem, dając klaczy znak, by wreszcie ruszyła.
She might not make it home tonight.
Korciło go by odwzajemnić ten uśmiech, świadom nikłych predyspozycji mimicznych swojej twarzy, powstrzymał się od tego występku. Był pewny, że otrzymany efekt nie zadowoli żadnej ze stron, bo kto chciałby oglądać krzywy grymas, który przywodził na myśl tylko i wyłącznie moment oddawania stolca.
— Zaręczam, że Hatsuyuki ma więcej gracji ode mnie — zapewnił ją tonem wyzbytym z emocjonalnego zabarwienia; nie planował upadku ze swojego wiernego wierzchowca, któremu ufał niż swojemu rodzeństwu. Poklepał klacz po kości jarzmowej i dał jej sygnał do startu.
Koń, spragniony ruchu, natychmiast uchwycił ten sygnał. Arata zaciągnął się powietrzem i na moment wtulił twarz w jej grzywkę. Wiedział, że gdy przejdzie do galopu na bardziej stabilnym gruncie, nie będzie mieć już ku temu okazji, więc korzystał z tej chwili tak długo, jak było to możliwe, nie przejmując się, że takim drobnymi gestami mur chłodu, jaki wokół siebie wybudował, nieco stopnieje.
— Skoro dostarczenia medykamentów to nie twoje główne zajęcie, to czym się zajmujesz? — prostując się w siodle, podniósł nieco głos, by mieć pewność, że jego towarzyszka go usłyszy.
Po co ci ta wiedza?, zapytał samego siebie w myślach, nie wystarczy ci to, że zaoferowałeś jej wspólną przejażdżkę, chociaż z samotnością ci do twarzy?
Gdy znaleźli się za terenem bezpośrednio przylegającym do stajni, klacz z gracją baletnicy pokonała pierwszą przeszkodę w formie oblodzenia. Sprostała zadaniu, ani razu się nie zachwiała. Jako jej właściciel pękał z dumy.
- W to nie wątpię - parsknęła, obdarzając go kolejnym, delikatnym uśmiechem. Trzeba było powiedzieć, że dobrali się wręcz wyśmienicie; on gburowaty jegomość, który najwyraźniej nie był pewien, czy jego twarz jest w stanie rozciągnąć się w jakimkolwiek pozytywnym wyrazie. Ona z kolej, nieoszczędzająca mimiki swojej twarzy, jakby miało zależeć od tego jej życie. Najwyraźniej w tym scenariuszu poznawania ludzi, musiała nadrabiać za dwoje.
Popuściła wodze, pozwalając Torio swobodnie przedostać się przez ślizgawkę, która czaiła się przed stajnią. Ta zrobiła to zwinnie i zgrabnie, ożywiając się nieco zaraz potem, kiedy kopyta dotknęły zmarzniętej ziemi. Sama dziewczyna też poczuła się lepiej, wiedząc że przynajmniej ta pułapka była za nimi. Ostatnie bowiem czego chciała, to by klacz złamała nogę. Wtedy musiałaby się z nią pożegnać na dobre.
- Jestem tropicielem - poinformowała go wesoło - Rozumiesz, orientowanie się gdzie są demony, znajdywanie ich lub też informacji na ich temat. Żebyście potem wy, zabójcy, mogli dokończyć pracę i odciąć im głowy - przy ostatnich słowach wymownie i szybko machnęła dłonią przy swojej szyi, akcentując to co powiedziała. Mimo uśmiechu, mógł odnieść wrażenie, że w jej głosie dało się wyczuć odrobinę zazdrości i faktycznie tak też było. Od kiedy rozpoczęła trening na zabójcę, widziała siebie we właśnie takiej roli, a nie jako posłańca lub próbującą z uporem maniaka znaleźć na ziemi stare ślady, które mógł zostawić demon. Próby nauczenia się oddechu porzuciła stosunkowo niedawno, przynajmniej w swojej głowie i wciąż część niej nie pogodziła się z tym, że musiała się poddać, bo to właśnie absolutnie nie leżało w jej naturze. Mimo też, że niektórym tropicielom lub po prostu NE przychodziło z demonami ścierać się, głównie w towarzystwie zabójców, jej to nie dotyczyło, co dodatkowo jej się nie podobało.
- Jeśli mogę zapytać, to czemu właściwie zostałeś zabójcą? - zapytała, przekrzywiając delikatnie głowę na lewą stronę i przyglądając mu się ciekawsko.
She might not make it home tonight.
Trzymając się trochę z tyłu, obserwował jak jej koń balansował po miękkim, usłanym śniegiem podłożem. Wynik tych obserwacji skłonił go do jednej konkluzji - była wprawnym jeźdźcem. Zrównywał swoją klacz z jej wierzchowcem, żeby ułatwić między nimi komunikacje, skoro już się na to nią zdecydowali.
— Tylko nie spadnij z konia, bo to nudna jak flaki z olejem historia — wystosował w kierunku niej stosowne ostrzeżenie, nie mając wątpliwości, że jego odpowiedź nie będzie w pełni satysfakcjonująca, wszakże nie kierował się szlachetnymi pobudkami jak lwia część zabójców; jego motywy były wręcz trywialne, pozbawione cnotliwego pierwiastka, ale skoro zaczął, wypadałoby skończyć, dlatego też podjął opowieść: — Matka od dziecka wpajała mi, jak i zarówno mojemu rodzeństwu, że demony to nie tylko fikcja literacka ubogacająca mrożące krew w żyłach historyjki na "dobranoc", a istoty z krwi i kości, które stały się głównymi bohaterami moich dziecięcych koszmarów. Nie wzbudzały we mnie wyłącznie przerażenia, ale również swego rodzaju fascynacje, czego skutkiem była nieoczekiwana konfrontacja z demonem.
Zamilkł na moment, by zmierzyć wzrokiem znajdującą się przed nim przestrzeń i pozbierać myśli. Zimowy krajobraz nie przerażał go swoją surowością, wręcz przeciwnie, jego nieokiełznana natura wpływała na niego wręcz narkotycznie; w tej prostocie tkwiło piękno i siła. Zaciągnął się mroźnym powietrzem, czując wdzierający się do dróg oddechowych chłód, do którego przywykł, więc ta atrakcja nie wywołała u niego żadnej reakcji.
— Szwendając się po lesie, straciłem rachubę czasu. Nawet nie wiem, kiedy nastał zmierzch. Gdy chciałem wracać do domu, wyczułem w powietrzu niepokojącą woń i zamiast wziąć nogi za pas, jak ostatni idiota szukający wrażeń tam, gdzie nie powinienem, poszedłem za tym tropem. Natknąłem się na demona rozszarpującego swoją ofiarę. Sparaliżował mnie strach. Wiesz już, że gracją nie grzeszę, więc siłą rzeczy, gdy spróbowałem uciec, wylądowałem w zaspie — tutaj do jego głosu zakradł się sarkazm; potrafił być krytyczny względem samego siebie. — Byłem pewny, że to mój koniec, ale uratował mnie człowiek, który wjechał mi tak mocno na ambicje, że nie tylko przyłożyłem się do treningów, które wcześniej traktowałem po macoszemu, ale też postanowiłem podążać drogą, którą porzuciła moja matka, więc jak widać, moja motywacje nie wynikały z szlachetnych pobudek. – Nie opowiedział jej całej historii, gdyż to wiązałoby się z uzewnętrznieniem, na co nie było go stać, biorąc pod uwagę to, że nie zwierzał się nawet własnemu rodzeństwu, wszelkie emocje tłumiąc w sobie. – A ciebie co skłoniło do wystawienia się na takie niebezpieczeństwo?
Słuchała więc uważnie każdego jego słowa, nawet jeśli spojrzenie przez większość czasu utkwione było w drodze przed nimi. Było to raczej przyzwyczajenie, niż faktyczna potrzeba kontrolowania trasy, bo jej klacz z wprawą poruszała się po znajomej ścieżce. Po części była zdziwiona jego otwartością. Nie spodziewała się w sumie po ledwo poznanym chłopaku, że faktycznie postanowi jej przytoczyć historię bez fałszu, a przynajmniej na taką ta brzmiała. Nikt przecież chyba nie lubił przyznawać się do paraliżującego strachu. A przynajmniej nie ona.
- Każdy powód jest dobry - zawyrokowała wspaniałomyślnie, kiedy zakończył swoją historię - Mam wrażenie, że ludzie którzy kryją się za szlachetnymi powodami, często chcąc pod tymi słowami ukryć ból po stracie najbliższych. Najważniejsze jest to, że i tak walczymy, prawda? - zapytała jeszcze, rozciągając wargi w subtelnym uśmiechu, kiedy na niego spojrzała. Zaraz też westchnęła, jakby smutno.
- Moja historia jest jeszcze bardziej porywająca od twojej. Urodziłam się w Yonezawie - powiedziała pełnym zrezygnowania tonem. - Moja matka jest zielarką, jak już wiesz. Ojciec natomiast tropicielem, teraz przyuczającym kruki kasugi. Ja natomiast zamarzyłam sobie, że zostanę prawdziwym zabójcą. Że nauczę się oddechu - zamilkła na moment, znowu odwracając spojrzenie. Tym razem jednak specjalnie - Tyle, że nie byłam w stanie - zmarszczyła nos, jakby niezadowolona z tonu, w jaki popadła. Nieco melancholijnego, brzmiącego odlegle, jakby próbowała się jak najbardziej odsunąć od słów i niesionych z nimi wspomnień porażki. - Żeby się jednak ostatecznie na coś przydać, postanowiłam zostać tropicielem - dodała już z nieco większą werwą. - Można więc to podsumować wszystko, jako zwyczajne... miałam blisko, więc się załapałam? - parsknęła rozbawiona. Ciężko jej jednak było stwierdzić, co właściwie i dokładnie skłoniło ją do podjęcia próby zostania pełnoprawnym zabójcą. Mieszkając w Yonezawie od urodzenia czuła, że była to jakby naturalna kolej rzeczy. Chyba wszystkie dzieci stałych mieszkańców wioski były brane na sprawdzian umiejętności, by zdefiniować ich predyspozycje. Mało kto też się przed tym bronił czy zwyczajnie śmiał to robić, bo każdy słyszał przynajmniej opowieści o krwiożerczych demonach, który przecież między tymi chatami nikt nie próbował nawet brać za nieprawdziwe.
She might not make it home tonight.
Niektórzy zabójcy dostali wiadomość za pomocą kruka, inni słyszeli krążące plotki i postanowili je zweryfikować. Każdy, kto chciał dać upust swojej złości i pokazać, że Korpus nie porzucał walki z demonami miał teraz swoją szansę. Wystarczyło odrzucić prośbę Mistrza o stawieniu się na treningu i pozwoleniu, by ktoś, kogo tak naprawdę nie znali, nadał ich życiu nowy kierunek. Z drugiej strony, mieli powody wątpić w dowództwo. Albo nie mogli już usiedzieć na miejscu. Motywacje były różne. Cel ten sam - Sendo.
Informacje:
- Czas na przybycie uczestników - 96h (umownie do końca 9.12.2022).
- W tym temacie wiadomość pisze każdy zabójca chcący wziąć udział w polowaniu.
- Ostrzeżenie co do tej ścieżki - będzie walka, będą pułapki. Poziom trudności raczej wyższy, niż niższy. Realne ryzyko ciężkich ran i śmierci postaci, zwłaszcza w sytuacji ignorowanie zagrożenia i "głupich" akcji.
Konie wydawały się niespokojne, jakby przeczuwając, że oto niektórzy z zabójców próbowali zignorować prośby swojego mistrza i wziąć sprawy we własne ręce. Jakby oceniając przy tym niemo ten drobny sprzeciw wobec bierności ludzi, którzy mieli nimi dowodzić.
Dla niego sprawa była całkowicie personalna. Oczywiście, zdrajców powinno się łapać i karać, szczególnie jeśli ci sprzeniewierzali się tym, których wcześniej nazywali rodziną.
Kiedy zawitał do niego kruk, nie zwlekał, napędzany bardziej determinacją, niż gniewem, bo ten pomimo tego iż obecny, pozostawał dziwnie chłodny i odległy. Pozornie ospały, a tak na prawdę czekający i prężący się, by pojawić się w odpowiednim momencie. Nie mógł wyobrazić sobie tego, jak właściwie w tym wszystkim musiała czuć się jego siostra, która przecież dzieliła z Sendo życie. Był jej mężem, a z tym wiązało się wiele obietnic złożonych w świątyni, które teraz wydawały się niczym więcej, jak pustymi słowami.
Wsunął się do boksu swojej klaczy, uspokajając ją paroma cichymi słowami i gładząc jej głowę dłonią. Kiedy stał w jej stanowisku, powoli zaczynając przygotowywać ją do drogi, do jego uszu dochodziły coraz to nowsze odgłosy kroków. Inni zabójcy, którzy postanowili odpuścić sobie trening z mistrzem, zbierali się w stajni, szykując swoje wierzchowce do drogi. On sam nie zwracał na nich większej uwagi, a przynajmniej do momentu, kiedy jego koń nie był już osiodłany. Dopiero wtedy spojrzał ponad ogranicznikami boksów, w kierunku jednego z nich, gdzie powinna znajdować się teraz właśnie jego siostra. Kiedy pochwyciła wreszcie jego spojrzenie, uśmiechnął się do niej tylko lekko, jednocześnie jednak próbując wyczytać z jej twarzy cokolwiek chodziło jej teraz po głowie.
Ayy, don't be a stranger
'Cause I like high chances that I might lose
Tak naprawdę, gdyby nie on, prawdopodobnie wybrałaby trening z Mistrzem. Owszem, była wściekła po nieudanym odbiciu Kioto ale Oddech Słońca wydawał jej się jedną z najważniejszych rzeczy, jakie mógł opanować członek Korpusu. Zamiast tego postanowiła ostatni raz stanąć na wysokości zadania jako żona — jakby chciała w ostatniej chwili odkupić swoje winy; te wszystkie kłamstwa i zdrady, których się dopuściła w trakcie ich niekoniecznie szczęśliwego, a już na pewno nie owocnego związku. Jeszcze nie doczekali się dzieci, a ona znowu miała zostać wdową.
Ci, którzy znali Mori, mogli szybko wywnioskować z jej wyrazu twarzy, że coś było nie tak. Tylko dlatego, że nie była mu wierna, nie znaczyło, że nie łączyły jej z Sendo żadne uczucia. Czasem myślała, że może coś się zmieni i ich relacja przybierze taką formę, jaką powinna była mieć od początku. Niestety, nie zdążyli.
Nie rozglądając się zbytnio po pomieszczeniu zbliżyła się do swojego wierzchowca i na chwilę przytuliła do niego, mając nadzieję, że ciepło zwierzęcia uspokoi ją na tyle, by nie czuła tego nieprzyjemnie szybkiego bicia serca i drżących rąk. Konie w stajni wydawały się być niewiele mniej niespokojne niż ona sama. Osiodłanie rumaka także zajęło jej więcej czasu niż zwykle — natłok myśli nawet przy tym nie pomagał.
Upewniając się, że wszystko dobrze przygotowała do podróży, odniosła wrażenie, że jest obserwowana. Rozejrzała się, co skutkowało skrzyżowaniem spojrzeń z Ayumu. Przełknęła ślinę, bardzo delikatnie kręcąc głową w zwątpieniu — wciąż nie była przekonana co do tego, czy powinna była jechać, jednak poczucie obowiązku i chęć zobaczenia mężczyzny ostatni raz przeważały w tym dylemacie. Sama obecność brata zdecydowanie podniosła ją na duchu; ostatecznie to rodzeństwo miało być przy niej w chwilach dobrych i złych.
Gdzieś w tle słyszała innych Zabójców w budynku, ale na ten moment wolała zostać sama ze swoimi myślami. Z tego też powodu odwróciła wzrok, nie doszukując się już innych znajomych pośród członków Korpusu. Może to jej wyjdzie na dobre, jeżeli nie będą jej kojarzyć ze zdrajcą Oddziału Zabójców.
My body resembles a broken home.
Touched by the light, deceived by a dream,
I walk in the shadows just to be seen.
Stała raczej z boku przyglądając się wszystkiemu uważnie. Miała na sobie czarne kimono, którego dół został uszyty w formie luźnych spodni, a w pasie został przewiązany białym baskiem. Stawiała głównie na wygodę. Lewa ręka wciąż pozostawała zabandażowana. Chociaż rana dawno temu się zagoiła, pozostała po niej paskudna blizna. Zęby demona na zawsze przypominające jej jak nisko upadła. Prawdziwy wstyd.
Chociaż zebrane przed nią osoby nie były jej do końca obce nie miała okazji poznać je dobrze. Yonezawa pozostawała sporym miejscem, tak jak sam Korpus. Czekała na przybycie reszty. Była ciekawa kto jeszcze zamierzał się stawić ignorując wezwanie samego Mistrza. Nie wiedziała czy wykazywali się właśnie odwagą czy czystą głupotą. Dla Rin nie było to jednak nic nowego. Bardzo często myliła ze sobą te dwa pojęcia.
Oparła się o ścianę stajni przy wejściu, to nie było jej miejsce by cokolwiek mówić Mori. Czuła że ta wyprawa może być najcięższa dla niej, więc będzie wspierać ją jak tylko będzie w stanie. Nie potrafiła sobie wyobrazić co musiała zabójczyni kamienia czuć teraz. Ametystowe ślepia wbiły się gdzieś w bok i nasłuchiwała tego czy ktoś jeszcze do nich dołączy czy byli już w wystarczającym składzie aby ruszać na polowanie na kogoś na kogo nie powinni mieć 'zlecenia'. Splecione pod piersiami ręce zacisnęły się na kończynach, nie podobało jej się to wszystko. W głębi duszy liczyła na to że to był jeden wielki żart, że to była zasadzka z którą Sendo nie miał nic wspólnego!
- Nichirin:
- KIRO
Ostrze katany jest jasno złotego koloru. Pochwa miecza jest czarna, Tsuba jest koloru złota i ma wyrytego smoka oplatającego się w koło. Rękojeść katany opleciona jest czarnymi, jedwabnymi pasami, niegdyś oplatającymi rękojeść katany jej brata.
- Mori:
Stawiła się chwilę przed czasem, spoglądając z cienia na wchodzących zabójców, w tym na twarze, które znała. Uśmiechnęła się nieznacznie do siebie, wchodząc za Rin do środka. Podobnie jak koleżanka z pamiętnej misji, jak i wielu wspólnych sparingów przywdziała dzisiaj czerń. Od ciemnych butów za kostkę, przez hakamę po część kimona z motywem smoka w szarych, przypominających bardziej mgłę barwach. Włosy, które zdążyły podrosnąć, bo sięgały już za ramiona, luźno przewiązała wstążką. Z Benihime u boku czuła się gotowa, zupełnie, jakby właśnie to powinna robić. Konsekwencje przyjdą w swoim czasie, ród z pewnością się wkurzy, ale potrafiła to wyjaśnić. W końcu nie była tutaj dla zemsty, bardziej dla informacji, aby zrozumieć w pełni nastroje korpusu, jak i poradzić sobie samej z własnymi emocjami. Musiała zachować spokój, przemyśleć to, co tutaj usłyszy. Co jakiś czas, stojąc z boku, poprawiając lekko płócienną zlewającą się z resztą odzienia torbę, obserwowała tajemniczą osóbkę. Czy był to szaleniec? Czy gdyby zobaczyła twarz, to rozpoznałaby ją od razu? Cicho wzdychając, oparła się o drewnianą ścianę, nawet nie trudząc się, aby pomachać Saiyuri. Ciekawe... Co przywiodło tak spokojną kobietę, jak ją?
Nigdy, nawet w najśmielszych snach nie spodziewał się, że demony wedrą się do Yonezawy. Wioska do tej pory jawiła się bardziej jako spokojna przystań, do której zawsze można było wrócić by odpocząć od niedogodności drogi. Teraz jednak, gdzie tylko okiem sięgnąć, widać było pozostałości po inwazji.
Heart made of glass, my mind of stone
Hello, welcome home.
Ayy, don't be a stranger
'Cause I like high chances that I might lose
Zawiodła swoich rodziców i braci, całą swoją rodzinę. Miała chyba predyspozycje do wpadania w katatonię, bo ledwo pamiętała ostatnie tygodnie. Miesiące? Właściwie to nie była do końca pewna ile minęło, odkąd własnoręcznie kopała mogiły, w jej zamglonym umyśle równie dobrze mogło to być wczoraj.
Włóczyła się jak duch po bezdrożach, niezauważona przez nikogo - obojętnie czy był to człowiek, demon, czy kruk. Przynajmniej dopóki nie dotarły do niej wieści o kolebce DSC. Nie było już żadnego bezpiecznego miejsca. Otulająca ją całunem rozpacz przybrała jeszcze ciemniejszych barw... Miast jednak dać się przygwoździć okrutnej prawdzie, Kotone jakby złapała drugi oddech - gdy z całą mocą dotarło do niej, że jeszcze nie wszystko stracone. Nie wszyscy.
Bardziej dbała o swoją klacz niż o siebie - ale w tym momencie niemal zajeździła Shun, na złamanie karku wracając do Yonezawy. Im bliżej była, tym dotkliwiej odczuwała szumiącą jej w skroniach krew, wysoki pisk w uszach i krótkie, rozpaczliwe oddechy, które rozpalały jej płuca. W pewnym momencie porzuciła konia, mokrego od wysiłku, by samej dotrzeć do górskiej siedziby.
Oczywiście, że za późno - w samą porę jednak, żeby dokładnie przyjrzeć się pobojowisku, żeby zagryźć wargi do krwi, żeby przeklinać siebie i swoją punktualność. Opanowało ją przemożne poczucie bezużyteczności - które szybko jednak zagłuszyła, zakasując rękawy do pracy. Czas samobiczowania jeszcze nadejdzie, najpewniej w nocy... albo kolejnego dnia.
Śmierdziała sianem, końmi i ludzką krwią - skończywszy wachtę w Domu Medyka, ani myślała odpoczywać. Odprowadziła właśnie ostatniego z rozpierzchniętych podczas masakry koni, zamykając wałacha w jednym z licznych, pustych boksów. Przetarła szczypiące oczy, otrzepała dłonie o poły hakamy - dokładnie w tej błędnej kolejności - wymaszerowując przez trzymające się na słowo honoru drzwi stajni.
W idealnym momencie, żeby natknąć się na mężczyznę zmierzającego w jej kierunku z klaczą na wodzy.
— Jest dużo pustych boksów — rzuciła do ciemnowłosego, tak skupiona na kolejnym zadaniu na swojej długiej liście zadośćuczynienia, że w pierwszym momencie jedynie obrzuciła go niewiele rejestrującym spojrzeniem, chcąc go wyminąć. Coś ją jednak tknęło, zawirowało tuż pod mostkiem i szarpnęło - by znów na zabójcę spojrzeć. Źrenice otoczone matowym granatem tęczówek rozszerzyły się - a Kotone machinalnie chwyciła za rękaw Nishiōjiego, jakby z obawy, że ten się zaraz rozpłynie.
Stare nawyki wzięły górę - otrzeźwiona, z wyostrzonym spojrzeniem, zlustrowała Ayumu od stóp do głów.
— Jesteś... — musiała odchrząknąć, czując jak głos odmawia jej posłuszeństwa, szorstki i zachrypnięty. — ... cały?
I caught you staring
Klęska jednak podszyta była klęską. Nie osiągnęli nic, a stracili jeszcze więcej. W tym całym kłębowisku ciemnych myśli zajarzyło się jednak światełko. Powoli jakby i nieśmiało, kiedy spojrzenie podchwyciło wreszcie znajomą sylwetkę, a które rozjaśniło się tym bardziej, im większa ilość cech wyglądu zgadzała się z rysopisem.
Heart made of glass, my mind of stone
Hello, welcome home.
Ayy, don't be a stranger
'Cause I like high chances that I might lose
Podświadomie jednak, kiedy pomagała medykom i Ne, wypatrywała znajomych twarzy. Znajomej twarzy. Być może to właśnie utrzymywało ją w pionie, ta głęboko ukryta, zawoalowana nadzieja, która nie pozwalała, żeby Gato do końca rozsypała się na drobnicę i zwyczajnie poddała. W końcu przecież właśnie to ją tutaj przygnało, ten maleńki, tyci okruszek, upchnięty gdzieś tak głęboko, że ona sama nie do końca zdawała sobie w ogóle sprawy z jego istnienia. A przynajmniej konsekwentnie go wypierała.
Ten okruch jednak przez te wszystkie przecież lata trochę się rozrósł i był bez mała wyższy od niej, choć brakowało mu... chociażby oka.
Jej typowa protekcjonalność od razu wypłynęła na światło dzienne, gdy tylko zrozumiała, że ma obok Ayumu - nauczona doświadczeniem wobec ich wszystkich przypadkowych spotkań, od razu zaczęła od oceny jego stanu, jak to przecież miała w zwyczaju. W głowie, nastawionej jeszcze na działanie tu i teraz, już odnajdywała kawałki lnianych bandaży, które miała poupychane w kieszeniach; usta już układały się w grymas na kształt kpiącego uśmiechu podszytego grubą warstwą troski a na język cisnęły się zaczepne - i absolutnie nieadekwatne do sytuacji - nuty.
Wszystko to jednak runęło, kiedy Nishiōji ją do siebie przyciągnął, w rozpaczliwym, tak przecież niepodobnym do niego geście. Głos uwiązł jej w gardle, kiedy będąc tak blisko, doskonale słyszała bicie męskiego serca - kiedy oparł czoło o jej, w tak zupełnie ich sposób. Przeszył ją dreszcz. Grozy. Że mogła już tego nie uświadczyć - a zaraz potem wstrząsnęło jej ramionami uczucie, które rozbiło ją na kawałeczki. W tym króciutkim momencie, desperacko wczepiając się wolną dłonią w kark Ayumu, nie była Gato - Zabójczynią Demonów, tylko kruchą Kotone, umierającą z ulgi.
— Tylko nie kłam — zastrzegła, drżącym głosem, balansującym gdzieś między wzbierającym szlochem a surowym rozkazem. Jednocześnie puściła jego rękaw, może odrobinę zbyt agresywnie przesuwając dłonią po zaschniętej plamie posoki na jego piersi - Nishiōji szybko jednak uprzedził jej pytanie. Aktualnie taka odpowiedź w zupełności jej wystarczyła.
— Ja... Nie. Jestem cała, ja jestem cała — wydukała niezgrabnie, zupełnie wytracając swoją kamienną fasadę, za którą zawsze się kryła - musiała na moment kurczowo zacisnąć powieki, gdy spadło na nią jak grom wspomnienie zabitych. Nie tylko towarzyszy broni, ale też pustego spojrzenia własnej matki. Musiała odetchnąć bardzo głęboko, drżąco, zaciskając szczupłą dłoń na szacie Ayumu - ani myśląc, żeby teraz się od niego odsunąć. Walcząc jednak z tym, żeby nie ukryć twarzy w jego obojczyku - nie chcąc kusić losu i swojej słabości, otworzyła oczy, spoglądając spod wilgotnych rzęs prosto w jego tęczówkę, próbując przy tym przybrać dzielną, stoicką minę.
Chwyciła kciukiem jego podbródek, jednocześnie stanowczo jak i... nieśmiało. Jej spojrzenie momentalnie stwardniało, kiedy zmarszczyła śmiesznie nos.
— Czuję świeżą krew — oskarżyła go.
I caught you staring
Z czasem więc zaczął powoli, cegiełka po cegiełce, rozbierać swoją budowlę. Wciąż jednak pięła się ona ku górze wysoko, zapowiadając jeszcze długą i ciężką pracę nad zrealizowaniem celu i dobitnie przypominając jak wiele jeszcze mogli o sobie nie wiedzieć. Jak wiele mogli nie powiedzieć i nie zauważyć.
- Ja nigdy nie kłamię - uśmiechnął się do niej zaczepnie, w tym momencie przywołując na miejsce jakże dobrze znaną twarz i ton. Tak wiele razy słyszała, że przecież nic mu nie było. Niezliczoną ilość razy znajdywała ukryte rany, które próbował zamaskować do czasu powrotu do wioski. Nie pamiętał nawet ile razy wręcz słaniał się na nogach. Tym razem jednak mówił prawdę, która tym bardziej zyskiwała na sile, im dłużej odpowiadał na jej spojrzenie, wpatrując się w jej oczy. Tym razem nie było świeżej krwi, otwierających się ran i na szybko założonych opatrunków, które ukrywały poważne obrażenia. Bolący bok był niczym wielkim, a pęknięte żebro znaczyło niewiele w obliczu tego, że mógł być martwy, albo stracić rękę na wzór Saiyuri. - Cieszę się - zadeklarował krótko, w tych dwóch, jakże cicho wypowiedzianych słowach, ujmując całą ulgę jaka się z tym wiązała. Pobieżne oględziny też zdawały się potwierdzać wypowiedziane przez nią zapewnienia.
W momencie kiedy chwila wybrzmiała, a ona uniosła dłoń by chwycić dłonią jego podbródek, w kącikach jego ust zaczaił się miękki uśmiech. Na jej oskarżenia uśmiechnął się tylko nieco szerzej, jakby do tej chwili czekał tylko, aż się pojawią. Po części tak było; wydawały się czymś naturalnym, co musiało pojawić się szybciej jak później, a co nieco rozładowywało unoszące się w powietrzu napięcie.
- Nie jest moja - powtórzył uparcie, podnosząc swoją dłoń i ujmując jej własną, jednak zatrzymując ją w tej pozycji i nie próbując zabrać jej ze swojego podbródka. Niby na pokaz pociągnął własnym nosem. - Jesteś pewna, że to nie twoja? - rzucił przekornie, pochylając się odrobinę w jej kierunku.
Heart made of glass, my mind of stone
Hello, welcome home.
Ayy, don't be a stranger
'Cause I like high chances that I might lose
Taka rzeczywistość nie była gorzka, ale płytka - gdzie relacja nad przelaną wspólnie krwią i opatrywaniem ran, choć zacieśniająca się, nie zmieniała się nadto. Ciągle przecież ta bezpieczna bariera, zachowawczość i zwyczajny ludzki strach przed stratą ich ograniczała. Gato ani myślała się jej pozbywać - przynajmniej do momentu, kiedy uderzyła w nią świadomość, że w tej swojej płytkiej codzienności nie miała do stracenia już nic, poza właśnie Ayumu. Nie tyle swojego partnera od miecza, stanowiącego przedłużenie jej ramienia i oddechu, ale człowieka, z którym zawsze nader chętnie oglądała świt. Nawet jeśli w milczeniu - wystarczyło, że po prostu był.
Teraz jednak, schowana pod jego ramieniem, w obliczu otaczającej ich tragedii, narodziła się w niej cichutka myśl, że jednak to jej nie wystarczało. Jednocześnie czuła się z tą myślą dziwnie bezbronna, ale i... cóż.
Ten jego głupi, zawadiacki uśmieszek to było dokładnie to, czego potrzebowało jej zasnute cieniem, skurczone serce. To wrażenie było jak świt po kilkumiesięcznej nocy, obezwładniające. Miała ochotę dźgnąć go w żebro, ale zbyt drżały jej ręce.
— Łgarz, bezczelny łgarz — skwitowała go bezpośrednio, jak zawsze, choć brakowało w jej ekspresji zarówno cienia rozbawienia jak i irytacji. Ile razy to już słyszała... by potem z bandażem pochylać się nad jego rozharataną nogą. Kąciki ust drżały, a ciemne oczy pobłyskiwały swego rodzaju rozczuleniem, choć Gato starała się jeszcze utrzymać ten niewątpliwy upadek charakteru. Niewiele jednak mogła zrobić, gdy Ayumu, tak bezczelnie i bez najmniejszego wysiłku zwyczajnie ją rozbrajał. Czuła się niemal winna, że robi to tak łatwo, jakby od niechcenia przeganiał wiszące nad nią cienie, którym przecież winna była towarzystwo.
Niemal - bo nie słyszała z ust mężczyzny jeszcze tak pełnych ulgi i troski nut, skierowanych bezpośrednio do niej. Zasłuchała się w nich - tak jak zapatrzyła w niecodziennie miękki łuk uśmiechu, gdy machinalnie chwyciła jego podbródek. I nagle ten zwyczajnie kontrolny gest nabrał intymności, kiedy poczuła jeszcze jego dłoń na swojej. Jeśli jej działania miały rozładować gromadzące się napięcie, to jego skutecznie je zatrzymały, sprawiając, że palący rumieniec wypłynął na szyję Kotone. Zupełnie jakby opiła się sake.
— Nie jestem — przyznała cicho, w istocie, nie będąc pewną już niczego - ale na pewno nie zaprzątając sobie teraz myśli analizą stanu siniaków, obtarć i ran od gwoździ, których mogła się nabawić. — Nie jestem pewna — powtórzyła nieco głośniej, choć nie odnosiła się już raczej do krwi na zakurzonej szacie. Zaskakująco łatwo pochwyciła kąt narzucony przez Ayumu, delikatnie przenosząc swój ciężar na palce, by wspiąć się nieco wyżej, wychodząc mu na spotkanie. — Możemy sprawdzić — rzuciła równie przekornie, trochę pytająco, trochę już podejmując decyzję - rozbijając słowa o kącik jego ust.
I caught you staring
Kotone nie była w jego życiu jedyną stałą, jednak pomiędzy tymi wszystkimi wspólnie wypitymi z innymi sake, zjedzonymi posiłkami, dzieleniem drogi i wspólną walką, to właśnie te momenty spędzone z nią, wydawały mu się najbardziej cenne. To właśnie na chęci zobaczenia jej, łapał się najczęściej, jakby jej obecność była dla niego wodą, której tak bardzo potrzebował by uspokoić mętlik w głowie.
Poruszył dłonią, przesuwając jej własną tak, że mógł skryć w jej wnętrzu swój policzek. Przez chwilę trwał tak, chłonąc ciepło jej skóry i delikatny zapach, który pomimo krwi, potu i brudu z tak bliska wydawał się wciąż wyczuwalny. A może tylko mu się wydawało.
W odpowiedzi na jej przekorny uśmiech i wspięcie się na palce, odpowiedział tym samym. Przynajmniej, jeśli chodziło o pierwszą część. Sam też ponownie pochylił się ku niej, znów sprawiając, że dzielili ze sobą oddech.
- Możemy - rzucił cicho, nie odrywając spojrzenia od jej oczu - A jak chciałabyś to zrobić? - zapytał, nie pozbywając się z ust wcześniejszego uśmiechu. Sam nie był pewien co powinien zrobić. Jakaś jego część usilnie krzyczała o zmniejszenie dystansu, zamknięciu jej w ramie swych ramion i zamknięciu ust własnymi. Inna jednak część, o wiele bardziej świadoma i ostrożna, zwyczajnie bała się że wszelkie zbyt zdecydowane gesty spłoszą ją. Chciał by to ona nadała rytm temu, co działo się między nimi. By zrobiła dokładnie tyle, na ile miała teraz sił i odwagi. Ostatni głos natomiast, który pokrzykiwał gdzieś z tyłu jego głowy pytał go z bólem, czy na pewno był w stanie znowu podjąć ryzyko straty kogoś aż tak bliskiego, jak kobieta z którą niegdyś zdecydował się iść przez życie.
Heart made of glass, my mind of stone
Hello, welcome home.
Ayy, don't be a stranger
'Cause I like high chances that I might lose
Nie możesz odpowiadać w tematach