KARASAWA ARATA
27/02/1631, OSAKA, YONEZAWA, KLASA SAMURAJSKA
Rozgardiasz na głowie - skromna ilość białych kosmyków kontrastujących z smolistym kolorem postrzępionych włosów. Częste kurwiki w oczach w kolorze rdzy. Twarz albo kamienna, albo wykrzywiona w wyrazie złości, rzadko widnieją na niej inne emocje. Uśmiecha się rzadko, prawie wcale, a gdy już to robi - wygląda jakby miał paraliż mięśni twarzy. Płytkie blizny rozsypane po całym ciele, koncertujące się głównie na ramionach i dłoniach.
Dzieckiem był kłopotliwym, a nawet uciążliwym, szczególnie podatnym na manipulacje zwykłe powstałe z inicjatywy starszego rodzeństwa, w tym głównie brata, który podpuszczał go z wprawą wirtuoza, co Arata wypomina mu na każdym kroku, prześmiewczo nazywając jednym z najważniejszych życiowych osiągnięć. Nigdy nie przyznałby się do tego na głos, ale miewał niekontrolowane napady agresji adresowane w kierunku rówieśników albo przedmiotów, które akurat znajdowały się w zasięgu jego rąk, co jednokrotnie przyprawiło rodziców o ból głowy; oberwało się nawet zastawie pamiętającej ich wesele. Dorastając w cieniu starszego rodzeństwa, nieustannie znajdującej się w centrum uwagi siostry, która robiła wokół siebie zbyt wiele szumu i zbierała po drodze wszystkie komplementy czy też brata będącego ucieleśnieniem wszystkiego czego nienawidził, w jego głowie pojawiła się irytująca wręcz uwłaszczająca myśli, że cokolwiek by nie zrobił, zawsze będzie ich kalką, więc robił dosłownie wszystko, by nie podążać tą samą drogą co oni, a jednocześnie, z bokkenem w ręku, czując odcisk za odciskiem, uświadamiał sobie wówczas bolesną prawdę – wyrwanie się z tego błędnego koła była ponad jego siły. Przejawiał naturalny talent do „wymachiwania meczem” i nie mógł tego bagatelizować, ale rzecz jasna próbował!
Wykorzystywał każdą sposobność, by unikać szkolenia. Wymknął się z domu i szwendał się po okolicznych pustkowiach aż do zmroku, tym samym nadużywając cierpliwości matki, która od dziecka wpajała im wiedzę na temat czyhającego w mroku niebezpieczeństwa – upiorów rodem z koszmarów, demonów, w ramach przestrogi trując ich młode umysły mrożącymi krew w żyłach historiami. Zamiast jednak zasiać w najmłodszym synu ziarno strachu i pokory, wywołała odwrotny efekt od zamierzonego, zrodziła się w nim fascynacja, wręcz obsesyjna, niebezpieczna, która nieomal wpędziła go do groby. Dobrze wiedział, dlaczego podjął tę decyzję, dlaczego zboczył ze szlaku i podążył za śladami krwi - chęć zaimponowania rodzinie oraz pokazania im, że jest lepszym materiałem na łowcę demonów niż siostra i brat razem wzięci, naiwna wiara. Po tym nie było już odwrotu.
1641.
Noc spowiła okolice Yonezawy. Właściciel rdzawych oczu, schował twarz w szorstkim materiale szalika, czując jak mróz kąsa go w policzki i rozjarzał się dookoła, mimo iż znał tą trasę na pamięć; ten las nie miał dla niego żadnych tajemnic. Wiedział, co kryło się za pustą przestrzenią obecnie uginającą się pod ciężarem śniegu. Kilometr stąd znajdowało się rozwidlenie, a potem tylko niewielki odcinek do pokonania i dom. Mógł też wybrać drogę na skóry – zaspy śnieżne stojące mu na drodze nie były żadną przeszkodą, ale żadna z tych dwóch opcji obecnie nie znajdowała się w centrum jego zainteresowań.
Czuł jak sztywnieją mu mięśnie, gdy nos – wyjątkowo wyczulony – wyłapał unoszącą się w powietrzu woń kojarzącą mu się tylko i wyłącznie z agonią kundla, który skonał w kałuży własnej krwi. Panika nie zakorzeniła się w jego umyśle, mimo iż instynkt samozachowawczy apelował do jego zdrowego rozsądku i stanowczym głosem matki nakazał odwrót. Bezowocny wysiłek. Już podjął decyzje. Po wykonaniu kilku kroków i krótkim „stul psyk” przełamał opór, brodząc w zaspach po kolana.
Do celu prowadził go śnieg zabarwiony kolorem krwi i coraz bardziej intensywna woń. Gdy w końcu światło lampionu padło na trupioblade wyposażone w garnitur kłów oblicze, zastygł bez ruchu, a strach ścisnął mu gardło. Czerwone, pozbawione białek ślepia patrzyły tylko na niego, sprawiając, że zduszony krzyk wydobył się spomiędzy strun głosowych jedenastolatka, który zdążył jedynie zacisnąć mocno powieki i runąć w zaspę w panicznej próbie ucieczki.
1646.
Otarł pot z twarzy, czując nieprzyjemny swąd wydobywający się spod skóry. Nienawidził upałów. Środek lata. Żar lał się z nieba. Ile jeszcze będzie musiał tutaj sterczeć, walcząc z wiatrakami? Przesunął spoconą dłoń po rękojeści katany, która zalśniła w słońcu. Skrzywił się wyraźnie, gdy po raz kolejny ciął powietrze, słysząc szelest trzciny pod stopami.
— Mówiłem, bezszelestnie — karcący głos sprowadził go do parteru. Odnalazł wzrokiem pokrytą zmarszczkami twarz, które poza oznakami starości były również potwierdzeniem doświadczenia. — Jeszcze raz.
Bez żadnego oporu wbił spojrzenie w oczy swojego mentora, ale zaraz spuścił z tonu. Mina mężczyzny mówiła jedno – „nie po to uratowałem ci tyłek i marnuje teraz czas, byś nie zdał egzaminu”.
Arata splunął do jeziora. Miał już za sobą nieskończoność ilość razów i wiedział, że będzie sterczał na tym słońcu tak długo dopóki nie skoryguje wszystkich błędów, jakie pojawiały się podczas wykonywanych manewrów. Zacisnął zęby i ponowił próbę.
1648.
— Kto to kurwa wymyślił — mamrotał pod nosem raz zarazem, gdy zimny, porywisty wiatr pobudzał do życia odłamki lodu, który cięły jego skórę raz zarazem jak igły, wbijając się w nią boleśnie. Próbował wykonać unik, bezskutecznie. Jakby wdrapanie się na sam szczyt nie było wystarczającym potwierdzeniem jego wytrzymałości.
W uszach nadal szumiał mu głos starca Dopuszczę cię do egzaminu, gdy unikniesz wszystkich odłamków. Masz na to tydzień..
Niech cię piekło pochłonie, starcze, groził po każdej nieudanej próbie, do upadłego testując swój refleks.
1649.
Kurwa, kurwa, kurwa, a mógł zostać sprzedawcą lodu i nikt by go nie winił, w końcu i tak odstawał od reszty rodzeństwa.
Czuł jak brakuje mu tchu. Za każdym kolejnym oddechem, jaki nabierał do płuc.
Co to za ustrojstwo?
Jedyne, co mógł, to przeklinać, własną głupotą. Trzeba było nie włazić wprost w chmurę dymu nieznanego pochodzenia. Miał za swoje. Byle podmuch w niczym mu tu nie pomoże, o czym uświadomił, słysząc ryk. Zadzwoniło mu w uszach. Syknął, zaciskając mocniej palce na rękojeści poszczerbionej katany, która towarzyszyła mu podczas tych wszystkich morderczych treningów, jakie miał za sobą. Przeżył te wszystkie okropieństwa zafundowane przez starego dziadygę, to i przez egzamin przebrnie.
— Zginiesz albo przez brak powietrza, albo z moich rąk, tak czy siak z mojej winy — usłyszał szyderczy głos przed sobą.
Niedoczekanie twoje gnido, warknął w myślach, bo nie chciał dać tej zmutowanej pokrace satysfakcji. Czekał, ignorując serce dudniące w piersi. Czekał, ignorując deficyt powietrza. Czekał, bo nauczył cię cierpliwości. Musiał. Jak chciał przetrwać. Odcięty od swojego największego atrybutu, węchu, skupił się na drganiach w powietrzu. Czekał na odpowiedni moment, a gdy nadszedł, gdy stwór znalazł się tuż obok, tak blisko, że czuł odór jego oddechu, ciął trochę na oślep, trochę na wyczucie. Nie łudził się, że w tym ruchu było tyle precyzji, by powalić bydlaka i nie musiało być. Element zaskoczenia pozwolił mu wybrnąć z tej sytuacji – uciec i zaczerpnąć tchu, a potem znowu stanąć w szranki z demonami. Nie pojawił się w ich siedlisku przez przypadek.
Jego miecz nichirin połyskuje w odcieniu pistacjowym - jasnym, przygaszonym.
Co więcej, na start dostajesz 50 punktów, które wydać możesz na zakupy w Sklepiku Mistrza Gry lub zamienić je na punkty do statystyk. Do zobaczenia na fabule!
Nie możesz odpowiadać w tematach