Rozdział I
Człowiek (i) demon
Hinoe ma dwadzieścia jeden lat, kiedy w środku większej zimy dostrzega rosłego mężczyznę, który z leniwą gracją pantery kroczy prowizoryczną ścieżką, prowadzącą wzdłuż drewnianej chaty, w której Hinoe zamieszkuje wraz z rodzicami i czworgiem rodzeństwa.
Jest starszy, zauważa Hinoe, jednak misterny haft żurawia, dumnie rozpościerającego skrzydła wzdłuż rękawów kobaltowego haori skutecznie odciąga jej uwagę od tego spostrzeżenia. Hinoe dostrzega spoczywającą u boku mężczyzny katanę i utwierdza się w przekonaniu, że ma do czynienia z kimś poważanym. Wtedy dobiega ją echo szorstkiego, pragmatycznego głosu matki, przeszywającego czaszkę niczym skalpel: „jesteś zbyt przezroczysta, by wyjść za mąż z miłości i zbyt młoda, by wyjść za mąż ubogo”.
Wspomnienie tych słów smakuje popiołem, chłodem i wilgotnym mchem. Mimo to, oblicze Hinoe rozpogadza się w pełnym młodzieńczej naiwności uśmiechu, gdy kobieta sarnim wzrokiem wiedzie za dostojną sylwetką nieznajomego. Początkowo sądzi, że powłóczyste spojrzenie nie wystarczy, by zaskarbić sobie uwagę samuraja, lecz kiedy tylko para bursztynowych oczu raczy ją pojedynczym zerknięciem spod ronda słomkowego kapelusza, Hinoe uzmysławia sobie, że nie miała racji.
Wówczas Hinoe po raz pierwszy w życiu odczuwa coś innego, niż znużenie marazmem codzienności. Hinoe ma wrażenie, że w końcu – w końcu! – coś się zmienia. Hinoe wydaje się, że niewinna wymiana kurtuazyjnych uśmiechów buduje most pomiędzy mętem codzienności i czymś nowym, lepszym i do szczętu ekscytującym.
Hinoe się myli.
Słońce znika w ramionach zimowego wieczora, kiedy spotyka nieznajomego mężczyznę ponownie. Hinoe spieszy leśną ścieżką w nadziei, że wróci do domu nim na niebie zawiśnie płaszcz nocy. Z jednej strony próbuje uniknąć kolejnej matczynej tyrady o demonach czyhających po zmroku w lesie; z drugiej – sama jest na tyle roztropna, by wiedzieć, że samotne kluczenie między drzewami jest szczególnie ryzykowne, gdy jest się młodą kobietą.
Muśnięte surowym pocałunkiem chłodu wargi bezwiednie układają się w łagodny uśmiech, gdy Hinoe rozpoznaje żurawie skrzydła, rozpięte na kobaltowym haori. Choć dłonie Hinoe kostnieją od mrozu, jej serce momentalnie rozpala się pożogą nadziei.
I równie prędko gaśnie. Nieznajomy rusza w jej stronę. Jego chód – uprzednio pełen wdzięku i dostojeństwa – przypomina niezgrabne słanianie się. Odór sake przepełnia nozdrza Hinoe, gdy mężczyzna podchodzi na tyle blisko, by kobieta mogła dostrzec, że bursztynowe spojrzenie, które jeszcze tego świtu zerkało na nią z niemym zainteresowaniem, przysłonięte jest woalem nieobecnego zamroczenia. Drapieżny błysk, który spod niego wyziera, momentalnie pobudza mięśnie nóg Hinoe, wysyłając czytelny komunikat: „biegnij!”.
Hinoe uderza więc w bieg. Szybko się jednak przekonuje, że niestrudzone wysiłkiem kończyny nie zapewnią jej zwycięstwa w wyścigu przez śnieżne zaspy. Szeroka dłoń bezceremonialnie chwyta jej przegub i po chwili Hinoe czuje na plecach chłód całunu zimy. Hinoe krzyczy, ale jej protesty nikną pochłonięte przez wygłodniałą paszczę wieczornego mroku.
Tego wieczora Hinoe na własnej skórze uczy się, że podział na ludzi i demony jest rzeczą umowną i pozbawioną znaczenia. Gdyby tej nocy spotkała na swojej drodze demona, zapewne nie przeżyłaby jej. Tak jednak się nie stało, a Hinoe będzie tego żałować przez najbliższe piętnaście lat. Przez tyle bowiem czasu każdego dnia, bez wytchnienia, będzie odtwarzała wydarzenia z tej okrutnej, zimowej nocy, z odrazą spoglądając na wątłe, białowłose ucieleśnienie jej wspomnienia.
Hinoe czuje na sobie świdrujący wzrok gawiedzi, lecz decyduje się go ignorować. Na przestrzeni czterech lat stała się mistrzynią w tej sztuce, zresztą bez większego wyboru. Z trudem przypomina sobie czas, kiedy jej obecność na ulicach Dōtonbori nie wzbudzała sensacji. Zwłaszcza, odkąd pojawiło się to... coś. Miniatura człowieka z białą czupryną i parą przenikliwych oczu, błękitnych jak strumień rześkiej rzeki. Zamknięte pod kluczem srebrnych rzęs spojrzenie przygląda się wszystkiemu bez krzty zainteresowania, a alabastrowa twarz, maźnięta pędzlem niesfornego rumieńca, trwa w niezmąconym bezruchu. Jest tak mała, wątła i biała, że promienie porannego słońca wydają się przez nią przenikać.
Jak duch, myśli Hinoe, lecz zachowuje to spostrzeżenie dla siebie.
- Mamo? – odzywa się cichy, beznamiętny głos. Choć niesie w sobie nuty dziecięcej niewinności, jest niski i spokojny. Chłodny.
Hinoe zatrzymuje się i wiedzie wzrokiem za filigranowym palcem, wskazującym na rozbebeszone truchło wrony, rozpostarte na środku ruchliwej ulicy. Twarz Hinoe wykrzywia się w grymasie irytacji zmieszanej z odrazą, choć nie ma to jakiegokolwiek związku widokiem wypatroszonego ptactwa.
- Koty. Panoszą się tu wiosną – tłumaczy syntetycznie Hinoe, po czym bez ostrzeżenia rusza w dalszą drogę.
Duch natychmiast podąża za nią. Hinoe czuje na plecach jego spojrzenie, bo odnosi wrażenie, jakby ktoś obłożył je lodem. Za każdym razem, gdy tak się dzieje, jej myśli mimowolnie odtwarzają sekwencję zdarzeń z nocy, której zanurzona w śnieżnej zaspie wołała o pomoc, a szorstkie, trącące sake palce chwytały bez przyzwolenia za poły jej ubrania i...
- Mamo? – Gdy stoicki alt przemawia ponownie, Hinoe zaczyna poważnie rozważać, czy nie pozbawić jego właścicielki języka. Odwraca się gwałtownie, dusząc w krtani słowa siarczystej reprymendy, lecz zastyga w niemym przerażeniu.
Duch wpatruje się w nią intensywnie, a spojrzenie przejmująco błękitnych oczu – tak wielkich, że ledwie mieszczących się na drobnej, dziecięcej twarzy – wydaje się dostrzegać coś, czego nie widać.
- Zrobił ci krzywdę?
Gdyby trwoga nie sparaliżowała jej strun głosowych, Hinoe zaczęłaby krzyczeć. Ostatecznie jednak pamięta, że krzyk z rzadka okazuje się skuteczną bronią. Powietrze przecina świst biorącej zamach dłoni, za którym podąża tępe uderzenie. Na marmurowym policzku ducha wykwita pięciopalczasty, czerwony kwiat.
Tego dnia duch odzywa się ponownie dopiero wieczorem, stojąc w progu wyłożonego tatami pokoju. Hinoe siedzi ze skrzyżowanymi nogami na jednym z materaców i napędzana goryczą rozdrabnia liście herbaty w glinianym moździerzu. Jej nieruchoma twarz kontrastuje z nasyconymi frustracją ruchami. Hinoe przypomina sterowaną sznurkami rutyny marionetkę – nieprzemijająco piękną w swej surowości, ale pozbawioną iskry, definiującej różnicę między człowiekiem a przedmiotem.
- Przykro mi, że się urodziłam, mamo – mówi duch. Stoicki głos ledwo przebija się nad dochodzącą z sąsiedniej izby awanturą braci Hinoe.
Nie unosząc głowy znad moździerza, Hinoe odpowiada:
- Mnie też.
Rozdział III
Daizō-bu desu
- Słyszałem, że twoja mama jest... sama wiesz...
Sango nie musi nawet podnosić wzroku, by domyślić się, do czego zmierza jej rozmówca. W rzeczy samej, Sango wie, bo była karmiona teoriami o wątpliwej reputacji swojej matki jeszcze zanim mogła pojąć, co tak naprawdę oznaczają. Teraz ma czternaście lat i bystrość adekwatną do tego wieku. Okazuje się, że to wystarcza, aby zrozumieć, że jeżeli z kobiecego ciała wypełza niemowlę, a ślad po jego ojcu znika, to ludzie będą prześcigać się w poszukiwaniu diagnozy dla takiego stanu rzeczy.
- Słyszałam, że od plecenia bzdur wypadają zęby – ripostuje Sango, łypiąc na piętnastoletniego Heisuke spod uniesionej w irytacji brwi. Nakrapiana młodzieńczymi wykwitami twarz chłopaka blednie, a jego dłonie machinalnie układają się w geście przeprosin. I dobrze, ocenia surowo Sango. Zaczyna uczyć się, że agresja – nawet ujarzmiona – jest nie tylko niezgorszym mieczem, ale także litą tarczą, za którą można ukryć wewnętrzną pustkę.
- Nie mam na myśli niczego złego! – protestuje Heisuke. Panika, która podnosi jego głos o oktawę, chwilowo skupia uwagę kilku przechodniów. – Ale sama przyznasz, że to dziwne. Twoje włosy i oczy... nikt u was w rodzinie takich nie ma. Szlag, nikt w Osace takich nie ma! Nie zastanawiałaś się nigdy, skąd twoja mama...
Heisuke nigdy nie dokończy tego zdania, za to przez kolejny kwadrans będzie zastanawiał się, jak wytłumaczyć rodzicom zwichniętą szczękę i purpurową plamę, która ozdobi jego policzek. Cios jest szybki, celny i na tyle skuteczny, by posłać chłopca na ziemię. Heisuke upada plecami na piaszczystą drogę i w osłupieniu patrzy, jak para błękitnych tęczówek przygląda mu się ozięble spod półprzymkniętych powiek. Choć jest środek lata, wzdłuż kręgosłupa Heisuke przebiega dreszcz.
Sango wydaje z siebie pojedyncze mruknięcie, w którym pobrzmiewa niemal bezdźwięczna nuta zdumienia. Między plującymi krwią wargami Heisuke dziewczyna dostrzega dwa łuki zębów – pożółkłych i krzywych, ale nienaruszonych.
- Wygląda na to, że się myliłam – kwituje obojętnie Sango i bez krzty refleksji rusza w przeciwnym kierunku.
W cieniu płaczącej wierzby stoi mężczyzna, który obserwuje całą scenę z założonymi rękami. Jego krzepkie, choć nie najmłodsze już ciało docenia wigor, z jakim pięść Sango wymierza sprawiedliwość. Dostrzegając, jak białowłosa głowa zaczyna niknąć w tłumie przechodniów, mężczyzna podejmuje decyzję i opuszcza schronienie, ruszając w palącym upałem słońcu za dziewczyną.
Podąża za nią aż do mostu, który łączy dwa przeciwległe brzegi rzeki Dōtonbori. Żar letniego południa sprawia, że most jest niemal opustoszały. Mężczyzna antycypuje, że jeżeli krnąbrna dziewczyna ma choć w połowie tyle rozumu, o ile ją posądza, to zacznie nabierać podejrzeń co do jego obecności.
Aomori Daizō z rzadka się myli i tego dnia nie zamierza robić wyjątku. Dlatego, kiedy echo miarowych kroków dziewczyny milknie, na jego twarzy odmalowuje się widmo satysfakcji.
- Przestań się włóczyć za młodymi dziewczynami, spróchniały dziwaku – rzuca przez ramię Sango, ciskając mężczyźnie wyzywające spojrzenie.
Wymyślny przytyk nokautuje pięćdziesięcioletnie ego Daizō, ale jego twarz równoważy to wymuszonym uśmiechem.
- Zapewniam, że nawet, gdybym był zainteresowany, to cios sierpowy, którym potraktowałaś tego biedaka wybiłby mi z głowy wszelkie niecne plany – odpowiada mężczyzna, przyjmując wyzwanie dziewczyny. Mierzą siły w pojedynku spojrzeń do chwili, gdy Daizō stwierdza jego bezcelowość i wycofuje się pojedynczym mrugnięciem.
- Głupiec, nie wiedział, kiedy odpuścić. – Sango chce zwieńczyć wypowiedź pogardliwym splunięciem, ale opalizujący w słońcu szkarłat szat mężczyzny odwodzi ją od tego planu. Pretensjonalny, myśli Sango, ale to wspólne dla całej szlachty. Dziewczyna nie ma wątpliwości, że tylko ktoś wysoko urodzony mógłby pozwolić sobie na taki ubiór. Podobnie jak na miecz, który leniwie zwisa u boku mężczyzny. – A ty? Wiesz, kiedy odpuścić?
Czupurna bestia, zauważa z rozbawieniem Daizō, nawet widok ostrza nichirin nie odbiera jej buty.
- Któż to wie? – odpowiada wymijająco mężczyzna. – Przekonajmy się. Jak cię zwą?
- Dango. – Sango nie sili się na kreatywność. – Ciebie?
Daizō parska śmiechem. Nawet przez uderzenie serca nie wierzy w prawdziwość imienia, które podaje mu dziewczyna, lecz postanawia to przemilczeć.
- Daizō. Spójrz, jak podobne są nasze imiona! Ciekawe, prawda? – Beztroska, z jaką mężczyzna wypowiada każde słowo wzbudza w Sango pogardę, ale i niezrozumiałą tęsknotę za czymś, czego nigdy nie doświadczyła. – Ile masz lat?
- Wystarczająco, żeby wiedzieć, że nie powinnam z tobą rozmawiać.
- A jednak to robisz. Dlaczego?
Sango w milczeniu zastanawia się nad odpowiedzią, bacznie studiując twarz mężczyzny. Spięte w funkcjonalny kok włosy przetykają nici siwizny, a wydatne kości policzkowe stanowią niepodważalny dowód szlacheckiego pochodzenia. Daizō kontrastuje jednak z archetypem szlachcica. Na jego wierzchu jego dłoni widnieje zasklepiona, wyblakła blizna. Swoboda, z jaką prowadzi konwersację z pisklęciem, którego rodowód zdradza lichość przyodziewka, nie przystoi arystokracie. Miecz, który w okowach hebanowej pochwy czujnie strzeże jego boku, na ogół wielmożom jest zbędny, gdy wokół roztacza się wieniec podwładnych.
- Podoba mi się twoja katana. – Sango wybiera bezpieczną, choć nie sprzeczną z prawdą odpowiedź.
- Doceniam twoje uznanie – wyznaje z pokorą Daizō, a jego palce oplatają rubinową rękojeść miecza. Płynnym ruchem dobywa go, uwalniając mieniące się srebrem ostrze.
Nie jest to pierwszy raz, gdy Sango spotyka się z widokiem obnażonej katany. Nigdy dotąd nie widziała jednak ostrza, w którym promienie słońca odbijałyby się kalejdoskopem tańczących w zapomnieniu iskier. Dziwne, myśli Sango, kontrolnie spoglądając w niebo – jest bezchmurne, choć dziewczyna mogłaby przysiąc, że powietrze nasycił duszący zapach nadciągającej burzy.
- Zwykłem całkiem wprawnie się nią posługiwać, Dango. – podejmuje mężczyzna. Sposób, w jaki wypowiada jej rzekome imię utwierdza Sango w przekonaniu, że pod fasadą lekkoducha kryje się bystry i na wskroś przenikliwy umysł. – Chciałabyś zobaczyć?
Nim Sango skończy taksować mężczyznę nieufnym spojrzeniem, jej szyja samowolnie ugnie się w pojedynczym skinięciu. Tego dnia Sango uczy się, kim są zabójcy demonów, choć wówczas jeszcze nie wie, że wkrótce sama obierze ścieżkę jednego z nich.
Rozdział IV
Demon, który ścigał łowcę
- Powiedz, Daizō – zagaduje Sango, przyglądając się w zadumie deszczowi płatków wiśni – dlaczego tamtego dnia zdecydowałeś się za mną pójść?
Daizō pociąga łyk jaśminowej herbaty, zwlekając z odpowiedzią. Ostatnie trzy lata pogłębiły doliny zmarszczek, żłobiące twarz mężczyzny, lecz nie zdołały ostudzić płomienia wigoru, tlącego się w toni likierowych tęczówek.
Mistrz w zadumie odkłada czarę z gorącym naparem na porośniętą trawą ziemię, tuż obok bliźniaczego naczynia. Dwa skromne, gliniane puchary oznajmiają o pomyślnym wyniku próby, której o świcie poddała się Sango. Popołudniowy koncert cykad koi frustrację, jaka narastała w dziewczynie przez niemal pięć godzin naprzemiennego dobywania i chowania miecza w pogoni za trzepotem skrzydeł ważki, której smukły tułów co rusz umykał przed mierzącym w nie ostrzem. Jedno dobycie – jedno cięcie, wspomina Sango. Wysłuchując z rana instrukcji Daizō nie przypuszczała, że przepołowienie drobnej, owadziej formy przysporzy jej tyle frasunku. Ostatecznie uznaje jednak, że gorycz, konsumująca ją z każdym chybionym cięciem, stanowiła uczciwą zapłatę za tytuł łowcy demonów.
- Któż to wie? – odrzeka retorycznie Daizō, zasłaniając się wyuczoną, omowną frazą jak pawężą. Raz jeszcze zapomina, że próżno szukać za nią schronienia przed parą przenikliwych oczu.
- Ty wiesz. – Sango nieustępliwie próbuje przedrzeć się przez gardę, za którą Daizō ukrywa myśli. Kiedy napotyka opór, jej wzrok łagodnieje, choć nadal wydaje się przejmująco apatyczny. – Powiedz mi.
Mężczyzna wzdycha głęboko, strudzony dźwiganiem brzemienia wieloletnich wspomnień. Choć Daizō nie zna jednoznacznej odpowiedzi na pytanie dziewczyny, jego myśli wypełnia kłąb przypuszczeń. Widok filigranowej formy Sango – niewiele różniący się w zasadzie od tego, który zastał przed trzema laty – zanurza go pod taflą jeziora przeszłości.
Jest zima roku tysiąc sześćset trzydziestego czwartego roku. Daizō z niekłamaną fascynacją przygląda się, jak para mizernych ramion batoży prowizorycznego, słomianego przeciwnika drewnianym mieczem. Choć na poczerwieniałym z wysiłku czole perlą się krople potu, rachityczna postać z godnym aplauzu zapałem poprawia ułożenie ciała i naciera ponownie. Skupione spojrzenie elektryzuje gorliwością – jest niczym yin, dopełniające yang chłodnego błękitu, świdrującego oblicze Daizō w oczekiwaniu wyjaśnień. Rok później iskra ekscytacji znika bezpowrotnie w objęciach zaborczego uścisku śmierci. Portret spokojnego, pogodzonego z nadciągającym końcem oblicza wydrąży w sercu Daizō pustkę, którą mężczyzna desperacko będzie próbował wypełnić przysięgą, że nie dopuści, by tożsamy scenariusz ziścił się ponownie.
Są dni, gdy otchłań wewnętrznej pustki łypie na niego bezkresną czernią, zwodniczo zapraszając do środka; niegdyś przerażała Daizō swoim bezkresem, lecz odkąd pojawiła się Sango, lęk mężczyzny ustał. Zupełnie, jakby biel niesfornych kosmyków rozpraszała cienie przeszłości niczym lampion.
- Jest w tobie dużo gniewu. – Diagnoza, choć lakoniczna, jest trafna. Daizō widzi uśpioną furię w każdym uderzeniu, którym bokken Sango odkształca ćwiczebnego manekina. – Złe rzeczy dzieją się, jeżeli gniew nie zostanie zawczasu okiełznany.
Odpowiedź mężczyzny nie satysfakcjonuje Sango, ale przez siedemnaście lat żywota dziewczyna zdążyła nauczyć się, że nie ma demonów równie przerażających, jak te, które czyhają uśpione we własnej przeszłości. Wciąż ma sporo pytań, na które łaknie odpowiedzi, lecz zmusza się, by zdusić je w krtani. W zamian wykonuje kurtuazyjny ukłon na modłę tego, który podpatrzyła u Daizō, po czym – zupełnie, jakby obawiała się, że jej wiadomość dotrze do niepożądanych uszu – wyszeptuje:
- Jestem wdzięczna, że padło na mnie.
Rozdział IV
Cisza przed burzą
- Daizō.
Sango stoi na szczycie wzgórza, u którego stóp rozciąga się szmaragdowy dywan głębokiej kniei. Surowy materiał czarnej yukaty przywiera do jej ciała pod naporem kropel ciepłej, letniej mżawki. Księżyc z dziewiczą nieśmiałością wygląda zza kłębów ciemnych chmur, a powietrze nasyca osobliwy zapach ozonu – zwiastun nadciągającej burzy.
Daizō zerka na dziewczynę spod ronda słomkowego kapelusza, chroniącego jego skupioną twarz przed nieustępliwym natarciem deszczu. Sango patrzy przed siebie, jakby uporem spojrzenia usiłowała przedrzeć się przez mrok nocy.
- Boję się.
Brwi mężczyzny unoszą się bezwiednie, łagodząc jego oblicze. Monotonia głosu Sango kontrastuje z przekazem jej słów, lecz Daizō niemal czuje determinację, z jaką miraż chmurnych myśli próbuje rozłupać czaszkę dziewczyny od środka. Jego dłoń zaczyna wznosić się, obierając za cel ramię dziewczyny, by w oszczędnym geście ofiarować jej namiastkę wsparcia, lecz ostatecznie wraca do swojego pierwotnego ułożenia.
- Wszystko będzie dobrze – zapewnia Daizō. Sango łypie na niego z ukosa, jakby chciała zapytać, skąd ta pewność. Daizō cieszy się, że dziewczyna nie wysławia tego pytania, bo nie zna na nie odpowiedzi. – Pamiętaj, pozostań w ukryciu. Demonem zajmę się ja.
W oddali rozbrzmiewa pierwszy grzmot. Mistrz wymienia się z Sango pojedynczym skinięciem głowy, po czym razem ruszają w dół wzgórza żwawym marszem.
- Czyżbyś martwiła się o starego Daizō? – pyta z przekąsem mężczyzna, kiedy slalomem kluczą między strzelistymi klonami.
- Nie bądź głupi.
Wędrują jeszcze przez przeszło godzinę, choć Sango przestaje odmierzać czas już po kilku minutach. Dziewczyna posłusznie podąża śladem Daizō, bacznym wzrokiem rozglądając się wokół. Nigdy nie podważała spostrzegawczości mistrza – choć, oczywiście, nigdy mu również tego nie wyznała – lecz ostatecznie uznaje, że czujności nigdy nie dość, gdy w rachubę wchodzi demon.
- Zostajesz tutaj. – Szorstki rozkaz zatrzymuje pracę nóg Sango. Dziewczyna odprawia Daizō pojedynczym skinieniem głowy i ugina nogi w kolanach, zanurzając się w jednym z pobliskich krzewów. Zza porośniętych liśćmi gałęzi wiedzie wzrokiem za lazurowym haori, gdy mężczyzna pewnym, miarowym krokiem wstępuje na niewielką polanę, przeciętą żwawym strumykiem. Przez uderzenie serca stoi w bezruchu, aż w końcu wydaje z siebie krótką komendę:
- Pokaż się.
W oddali rozbrzmiewa echo pierwszego gromu. Sango zastanawia się, czy elektryzujący impuls, który przemknął opuszkami jej palców, był z nim powiązany. Preludium nawałnicy, choć przerażające w swej niechybności, wydaje się niknąć przy srogości dźwięczącej w głosie Daizō ilekroć maska beztroskiego gawędziarza osuwa się z jego oblicza.
- Kreatywne, doprawdy – odpowiada mu rozbawiony tenor. Sango próbuje namierzyć wzrokiem jego właściciela, lecz nim jej się to udaje, poły szat z trzepotem przecinają noc feerią barw, mknąc ku Daizō z prędkością strzały. Szponiaste dłonie ścierają się z obnażonym ostrzem nichirin, uwalniając fajerwerki iskier. – A kuku! – woła figlarnie demon, zanosząc się melodyjnym śmiechem.
Sango dostrzega jedynie poświatę srebrzystych pukli i muśnięte karminem usta, które zniekształca groteskowy uśmiech. Chwilę później ostrze nichirin ustawia się w pionie, strącając napierające na nie pazury. Rozpoczyna się taniec śmierci, któremu przygrywa posępna nuta wzmagającej się ulewy i rytmiczny werbel burzy.
Daizō prowadzi demona przez pierwsze takty tanga zagłady. Przyglądając się mu, dziewczyna przypomina sobie, że za niefrasobliwym usposobieniem mężczyzny skrywa się niebezpieczne ostrze umiejętności oraz długie lata doświadczenia, które je szlifowały. Mistrz, mimo swojego wieku, porusza się z gracją łabędzia i nieustępliwością tygrysa, odznaczającą się kunsztem na tle nieokiełznanej furii, z jaką atakuje demon.
Walka jest jednak tańcem dla dwojga, o czym Sango przekonuje się, gdy za plecami Daizō pojawia się nieproszony gość. Z początku dziewczyna przypuszcza, że to jedynie cień oponenta, lecz gdy wyłaniająca się z mroku pięść trafia prosto w ciemię zaskoczonego mistrza, Sango z trudem tłumi krzyk protestu.
Daizō osuwa się na kolana. Dźwięczny śmiech demona głuchnie pod gniewem kolejnych grzmotów.
- Cóż, byłem głupcem, tusząc na więcej. – Zakrzywione szpony zakleszczają się wokół czaszki Daizō niczym klatka. Twarz mężczyzny wykrzywia się w zatrważających krzywiznach bólu. Dopiero wówczas Sango zwraca uwagę na oczy demona – są złote, pyszne i cztery. – Nazwijmy to siłą przyzwyczajenia. Widzisz, nagminnie zdarza mi się zapominać, jak rozczarowujący bywają łowcy demonów. Chyba macie to we krwi, co?
Do kotła szoku, lęku i niedowierzania, bulgoczącego w głowie Sango, dołącza obrzydzenie. Euforia, z jaką demon wypowiada słowo „krew” unosi treść żołądka dziewczyny pod samą krtań równie skutecznie, co widok upazurzonej dłoni, zaciskającej się bez litości wokół głowy Daizō. Za potylicą mistrza unosi się spowite cieniem przedramię – to samo, które posłało mistrza na kolana. Sango nie wie, czym dokładnie jest ten osobliwy twór, ale nawet z czerepem wypełnionym przerażeniem dostrzega jego nierozerwalne powiązany z adwersarzem Daizō.
- Ach, a skoro jesteśmy w tym temacie, nie mogę się doczekać, aż skosztuję twojej – rzuca nonszalancko demon, obnażając zwieńczone wydatnymi kłami zęby w upiornym uśmiechu. – Jak sądzisz, starcze, która będzie słodsza? Twoja czy twojego ukrywającego się towarzysza?
Drwiący głos demona bezceremonialnie rozrywa łańcuchy, krępujące przez ostatnie trzy dekady emocje, o których istnieniu Daizō zdołał zapomnieć. Jedno zdanie sprawia, że wyzwalają się z więzów wyparcia, a ich brawurowa ucieczka odmalowuje się na twarzy mistrza chłodnymi barwami grozy.
- Nie do wiary! Ty naprawdę sądziłeś, że niczego nie wyczułem! - woła kostycznie demon, wysyłając w niebo salwę śmiechu. Krople deszczu powlekają białe płótno jego lica pląsem fantazyjnych wzorów. – Ach, cóż poradzić! Wygląda na to, że historia zatacza koło: ja znów jestem niepocieszony, a kolejny łowca - za chwilę martwy.
Blask pioruna pobudza impulsem bezwładne nogi Sango. Zanim dziewczyna zda sobie sprawę z szaleństwa swoich czynów, położy dłoń na rękojeści strzegącego jej boku miecza i pędem ruszy ku demonowi. Półtora roku nauki o oddechu, wpajanej jowialnym, acz wymagającym głosem filara pioruna, ogniskuje się w jednym przebłysku nieokiełznanego instynktu. Ostatnim widokiem, jaki zapamięta Sango, będą dwie pary rozwierających się w niedowierzaniu ślepi, żrących jej formę jadowitą żółcią. Jeden oddech później umysł Sango rozszczepi promień błyskawicy, a dźwięk dobywanego oręża zginie pod przeszywającym wrzaskiem gromu.
A potem, jak to zwykle po burzy bywa, zapada cisza, której bezkres mąci jedynie z wolna cichnąca symfonia deszczu.
Daizō czuje, jak zaciskające się wokół jego czaszki kleszcze ustępują. Frymuśne kimono, które otula sylwetkę demona, kreśli tęczową poświatę, gdy z głuchym łoskotem opada na ziemię, stopniowo tracąc swój majestat pod warstwą bagnistej kałuży. Mistrz unosi wzrok i rozgląda się wokół w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie o to, co wydarzyło się w przeciągu kilku ostatnich sekund. Odnajduje ją w znajomej bieli włosów, odznaczających się na tle przemoczonej czarnej yukaty.
Sango stygnie w bezruchu. Wyeksponowane knykcie zdradzają kurczowość, z jaką jej dłoń zaciska się wokół chabrowej rękojeści miecza. Lśniące srebrem ostrze opływa krwią – szkarłatną, ciekłą. Niemal ludzką.
U obutych w drewniane sandały geta stóp spoczywa głowa, odseparowana od reszty ciała precyzyjnym, czystym cięciem. Daizō wyciąga rękę i wiedziony instynktem odnajduje ukryty pod warstwą błota miecz, po czym płynnym, wyuczonym ruchem zatapia jego ostrze między dwoma parami mętnych, pozbawionych żywota oczu. Przez moment czuje żar satysfakcji, który ogniskuje się w jego oczach, gdy tylko skupiają się one na zwróconej ku niemu plecami sylwetce.
Daizō podnosi się i z determinacją przemierza dystans, dzielący go do Sango. Każdy jego krok rozbrzmiewa tak głośno, że zdaje się łamać rzeczywistość. Kiedy ciężar mistrzowskich ramion opada na cherlawe ramiona dziewczyny, reszta Sango posłusznie ugina się pod ich naporem.
- Straciłaś rozum, dziewczyno?! Kazałem ci się ukryć! – grzmi Daizō, a pioruny jego przepełnionego wściekłością głosu przeszywają dziewczynę rytmicznymi wstrząsami. – Dlaczego znowu postanowiłaś mi się sprzeciwić?! To był demon, Sango! – Wprawne dłonie mistrza bez trudu obracają kruchą figurę, by otwarcie stawić czoła zwierciadłom apatycznego spojrzenia. – Wystarczyłaby chwila, by położył cię trupem i...
Sango sprawia wrażenie, jakby chciała zniknąć; biel jej osłupiałej twarzy sprawia, że Daizō przez chwilę wierzy, iż mogłaby to zrobić.
- Nie chciałam! – odzywa się Sango, a tembr jej głosu razi Daizō niczym uderzenie pioruna. Wówczas, po niemal pięciu latach wzlotów i upadków, bogatej historii starć i ustępstw, mistrz po raz pierwszy dostrzega w Sango kogoś, kim ta faktycznie jest. Wkraczającą w erę dorosłości dziewczynę. Człowieka, tętniącego pełnią życia – stłumioną pod jarzmem oszczędnej ekspresji, ale tak oczywistą w iskrze życia, tlącej się na dnie bezkresnej toni błękitnych oczu. – Miałam się nie ruszać, ale...
Daizō wstrzymuje oddech. Ustaw ramiona, schowaj za nimi serce, odtwarza dewizę własnego mistrza i dziwi się, jak znaczna odległość dzieli go od miejsca, z którego dobiega wspomnienie jego głosu.
- Nie chciałam patrzeć, jak umierasz, Daizō.
Doprawdy żałosne, to stworzenie, myśli mężczyzna, zatracając się w głębi wpatrujących się w niego zwierciadeł. Jednocześnie dobiega go huk własnego serca, eksplodującego kanonadą radości. Daizō sądzi, że to zupełnie nieracjonalne, by upajać się do szczętu banalnym dźwiękiem melodii przywiązania, ale jego rozsądek prędko tonie pod falą szczęścia.
- Jako twój mistrz nigdy nie byłem na ciebie bardziej wściekły – mówi mężczyzna, upewniając się, że siła jego spojrzenia dotrze do podopiecznej. Zupełnie, jakby fasadą surowego mistrza chciał stworzyć ułudę profesjonalizmu. Odległości, doprecyzowują jego myśli. Ale jakakolwiek odległość, która w przeszłości, teraźniejszości lub przyszłości mogłaby wystąpić między Sango i Daizō, znika właśnie w tym jednym momencie, gdy ramiona mężczyzny przyciągają do siebie dziewczynę w pełnym desperacji uścisku. – Ale jako Aomori Daizō, nigdy nie byłem z ciebie bardziej dumny.
Burza w tle z dawna ucichła. Tego lata nie powróci przez następne trzy tygodnie. Sango unosi ramiona. Werwa, z jaką odpowiada na przejaw uzewnętrznionych emocji mistrza, wprawia ją w konsternację. Jest czymś nowym, ale na wskroś intrygującym. Bezpiecznym. Pewnym. I jednocześnie, przytłaczającym.
Mimo to, Sango wtula się z wdzięcznością w poły lazurowego kimona. Dziwne, myśli dziewczyna. Nigdy nie spodziewałaby się, że otuaniająca woń troski i tytoniu pozostawi na ustach posmak domu. A także, że choć raz w życiu, nie będzie on gorzki.