Shinsetsu — Horānoha
04/04/1624, Onagawa, Oguni, klasa samurajska
Białka spowite czernią, na których tle żarzą się złote tęczówki o wąskich i niewielkich źrenicach; wzrok nieprzytomnego szaleńca, skrajnie wymęczonego i wściekłego; ciemniejsza karnacja przywodząca na myśl chłopa bądź podróżnika; białe pasma wijących się włosów szorstkie w dotyku niczym ryżowa szczotka; zachrypnięty głos, pełen śladów po dawnych wrzaskach i rychle wypowiadanych komendach; noszone przy pasie daishō — katana o ostrzu barwy onyksu i bladozłotym motywie wijącego się, bezskrzydłego smoka na jedwabiu oplatającym rękojeść oraz wakizashi — broń wypadająca zdecydowanie gorzej, prawdopodobnie wytworzona pierwotnie dla osoby klasy niższej; ostrzejsze kły; na ciele twarde płytki łusek; rogi.
Jeśli wierzyć szeptankom, tragiczny w swej potędze pech spadł na Onagawę tuż po pojawieniu się bezimiennej nieznajomej. Czwartego dnia czwartego miesiąca przybyła w otoczeniu czterech bezpańskich psów depczących jej cień starymi łapami. Trasę znaczyła kapiąca z rozwartych pysków piana i płaty wyliniałej sierści; widok wykrzywiał usta napotkanych chłopów i dzieci zaskoczonych makabrycznym obrazem. Obrazem nie skrzywdzonej, rannej sylwetki, dźwigającej w dłoniach o pajęczych palcach nabrzmiały brzuch, ale demona o człowieczym wyglądzie. Wcielonego zła.
Mówiono, że obecność kobiety zwiastowała rychłą śmierć. Ciemnia jej oczu przypominała dna najgłębszych studni. Miała w sobie wszystko to, czego nienawidzono i lękano się jednocześnie; w sposób pierwotny, niemożliwy do wyplenienia, pojawiający się w sercu równie naturalnie co blask świec o zmroku. Zimna, wyrachowana aura kolidowała jednak z kiepskim stanem przybyszki. Splątane włosy wiły się na głowie niczym suche korzenie drzew, porwane kimono dawniej z pewnością zachwycało natężeniem czerwieni i misternie wykonanymi ornamentami, jednak mieszkańcy wioski dostrzegali jedynie stary materiał. Zawilgocony, zabłocony, rozerwany jak po walce z kłami zajadłej bestii. I te bose stopy. Czarne i zakrwawione — symbol przeraźliwie długiej, męczącej wędrówki z samych nizin piekła. Odwracano wzrok.
Nazajutrz skulone truchło znaleziono u brzegu leśnej rzeki. Hebanowe włosy wiły się w górskim potoku dziesiątkami pasm przypominających węże, unoszone niespokojnymi ruchami rzeki. Soczyste kawałki mięsa wygryziono z oblicza niewiasty; ciało jej było jednak nieruszone. Spomiędzy obnażonych ud rzucał się świeży karmazyn; jednak to dłoń przykuwała największą uwagę. Spoczywała stulona w pięść w igłach trawy, z palcem wycelowanym w jasny kamień.
Na chropowatej powierzchni szkarłatem kładły się linie — tworzyły niedokończony, krzywy znak, który odczytać jako „czwórkę” było równie łatwo co jako „śmierć”. Opuszek kobiety ześlizgnął się jednak, tworząc brzydką, nierówną wstęgę, zapewne wraz z finalnym wytchnieniem. Sądzono naiwnie w swych wierzeniach, że jeśli była demonem, spotkała ją zasłużona kara od bogów.
Nie powiązano natomiast pojawienia się niemowlęcia z dramatycznym końcem kobiety, o której jeszcze wiele tygodni opowiadano jak o zjawie. Gdy jej chude nogi gięły się w ostatnich krokach, niebo upstrzone błyszczącymi się cekinami gwiazd roztaczało aurę spokoju nad niepokaźnym dojo skrytym w gęstwinie drzew. W wysokich górach prawdziwym wyzwaniem byłoby dostrzeżenie surowych kondygnacji budowli — spłowiałych desek, cienkich, papierowych shōji i niewielkiej bramy, dawniej pokrytej czerwienią farby, wtedy już zszarzałej i wyblakłej jak zapomniane wspomnienie.
Chłopiec o oczach ciemnych i skrzących się jak górujące nad nim sklepienie został odnaleziony przez mistrza Itokawę chwilę po tym jak dłoń kobiety opadła bezwładnie w przybrzeżną trawę.
Demony istniały. Składano ofiary, aby udobruchać ich tlącą się w trzewiach wściekłość. Ugłaskiwano służalczością, setką płaczliwych obietnic o niekończących się bogactwach i towarach. Oddawano życia. Idiotyczne. Jakże głupi i krótkowzroczni muszą być ludzie, że wciąż wierzą w słodkie zakończenie? W nieśmiertelność duszy i karmę, która zmywa grzechy?
Wiara Shinsetsu kończyła się tam, gdzie sięgał jego wzrok, zatem — najczęściej — wiązała się z otrzymaniem następnych i kolejnych, i jeszcze dodatkowych razów, gdy miecz prześlizgiwał się płynnie po powietrzu tuż przed jego nosem, uderzając ostatecznie w ramię, w bok, w napuchnięty do fioletu przegub. Świst broni odbijał się echem w głowie jeszcze długo po tym, jak trening kończono, a jego odsyłano do pokoju.
Prędko przyszło mu znienawidzenie pojedynków; nieważne jak bardzo był wdzięczny mistrzowi za przygarnięcie go pod swój dach, stronił od stawania w szranki z wyłączeniem słownych przepychanek. Pierwsze jego lata przypominały zanurzoną w wodzie tkaninę; rozmywały się, ilekroć próbował się na nich skoncentrować. Nie wydawał się zbytnio przejęty tym faktem, jednak niejednokrotnie tęsknił za beztroskim wylegiwaniem się na stopniach dojo, za przyglądaniem się jak liście opadają z koron otaczających go drzew. Za wolnością.
Najbardziej żałował jednak tej części siebie, która zginęła, gdy chwytając za bokken wystosował pierwszy cios. Kończąc dziesięć lat na zawsze pożegnał się z wyrażaniem własnego zdania; z wolą odnośnie przyszłej ścieżki. Nie zaakceptował wizji zasilenia samurajskiej społeczności, ale pojął, że nie ma innego wyboru. Bunt odbijał się jednak w jego hardym spojrzeniu i cwaniackim wykrzywieniu ust. Potrafił upaść na ziemię, trafiony wyszkolonym atakiem ujętego przez senseia miecza, a potem nieoczekiwanie wybuchnąć szorstkim śmiechem. Bić się za pokój. Zabijać dla uratowania życia.
„To głupie” — myślał za każdym razem, gdy kolana uderzały z impetem o ubitą glebę; i choć nigdy nie wypowiedział tych słów na głos, widział w wąskich ślepiach mistrza, że ten dostrzega jego coraz bardziej zaogniony sprzeciw.
Z trudem zaciskał zęby, ale z czasem nauczył się dusić w sobie ironiczne parsknięcia. Z roku na rok miał za to wrażenie, że choć ciało rośnie i mężnieje, jego psychiczna powłoka pozostała taka sama. Szybko zaczął się dusić.
Hausty powietrza łapał dopiero podczas nocnych ucieczek. Trzask łamanych pod butem gałęzi zrywał z drzew wystraszone ptactwo; a on pruł przed siebie gnany niemal zwierzęcym impulsem. Byle jak najdalej — nieświadom, że mógł uciec fizycznie, ale psychicznie pozostawał stłamszonym, zirytowanym młodzieńcem z obtłuczonymi nadgarstkami, pobladłym obliczem i niechlujnie związanymi pasmami włosów.
Wiecznie kierował się na północ; ku szumnej rzece przy której niegdyś odnaleziono nieruchome ciało nienazwanej kobiety. Jej truchło — jak głosili mieszkańcy pobliskiej wsi — zniknęło nad ranem, a teorii o tym, jak do tego doszło, było równie wiele co ludzi w Onagawie, choć najbardziej prawdopodobne wydaje się, że została pochowana przez jednego ze świątynnych mnichów.
Kimkolwiek była w istocie, dla Shinsetsu i reszty stanowiła początek kłopotów. Twierdzono, że przyczyniła się do rozzłoszczenia bóstw wody, gdy po jej przybyciu rzeka zaczęła wylewać coraz częściej.
Podtapiana Onagawa ratowała się ostatnimi opcjami. Stosowano hitobashirę, bo składając ofiarę liczono na udobruchanie gniewu bogów. Shinsetsu kilkakrotnie był świadkiem jak dłonie rozdrapywały świeże garście ziemi, a chowani żywcem milkli, zachłyśnięci zrzucanymi z góry strumieniami piachu.
— To twoja potęga, mistrzu — cedził przez zęby, wracając do dojo późnym wieczorem. — Dziś ludzie ze wsi żywcem zakopali córkę pana Hizariego tylko po to, aby jutro znów brodzić po kostki w wodach rzeki. Samurajowie zachowują się tak samo. Dzierżą miecz u pasa, jakby ich celem była jedynie rzeź, choć bronią się zasadami bushidō, wymieniając dobroć i sprawiedliwość. Gdzie jest sprawiedliwość w śmierci dziewczyny oddanej bogom, w morderstwie na polu bitwy? Zabijając stajemy się słabi, bo uzależnieni od siły.
Itokawa tego wieczoru długo milczał, doprowadzając swojego ucznia na sam skraj szaleństwa. Nauka cierpliwości Shinowi przychodziła zdecydowanie ciężej niż szlifowanie pozostałych cech godnych prawdziwego wojownika; a słysząc głos starca wiedział już, że walka nie przyniesie żadnych rezultatów.
Byli zupełnie od siebie różni i być może, jak księżyc i słońce, nigdy nie powinni się spotkać.
— Tyle nocy przechadzasz się między drzewami, Shinsetsu, i wciąż nie dostrzegłeś jak wiele mają wspólnego z samurajami? Bycie potężnym to balans. Jeżeli pragniesz sięgnąć niebiańskich cech, musisz wystarczająco głęboko wryć się w glebę, sięgając ku jądrze piekła. Wielkie drzewa o słabych korzeniach runą przy byle podmuchu. Chcąc rosnąć, muszą mieć odpowiednie podstawy. Twoja katana nie ma na celu utoczenia krwi, młodzieńcze. Jej celem jest ochrona — ciebie, twojego pana, honoru i wioski u podnóża gór. I jeżeli oznacza to użycie siły, widocznie tak musi być.
Świst wdechu mistrza był jedynym dźwiękiem, jakby sam świat zamilkł wsłuchując się w jego ton:
— Słowa ani modlitwy nie zatrzymają ostrza nieprzyjaciela. Odbierając życie, okazujesz łaskę nie tylko jemu, ale wszystkim tym, których sięgnęłaby jego stal.
— Staję się mordercą — warknął. — Co w tym łaskawego?
— Bierzesz odpowiedzialność — uściślił Itokawa, wsuwając dłonie w rękawy kimona. — Stajesz się tarczą.
Shinsetsu parsknął, kręcąc głową. Czuł pod czaszką narastające dudnienie; setki odbijających się od wnętrza umysłu cykad.
— Tarczą — powtórzył zajadle; powoli, z namysłem, jakby smakował ten cierpki wyraz.
— Samuraj staje przed wyborem, który go obciąża, ale to intencje zmieniają wagę grzechu. Zabijając sprawiasz, że ktoś inny nie zabije. Atakując — chronisz. Pamiętasz, gdy pierwszy raz zabrałem cię do zamku Sendai?
— Jakie to ma znaczenie? — Trząsł się. — Byłem tam w formie dodatku i nikt z nas nie stanął do żadnego pojedynku.
— Poznałeś jednak niewidomą dziewczynkę. Gdyby została napadnięta przez wrogów klanu Date, sięgnąłbyś po katanę, której funkcją tak gardzisz? A może wolałbyś, aby ta młoda, niewinna księżniczka walczyła o przetrwanie, w efekcie tracąc życie lub, co gorsza, zamieniając je w takie, które pisane jest nam? Nie ma wyborów dobrych i złych. Są słuszne. Albo twoje ręce płoną od gorąca krwi, albo jej. Co wybierasz?
Shinsetsu zwinął palce w pięści, czując jak wszystkie protesty, argumenty i przekleństwa blokują się w gardle. Pragnął zaprzeczyć wszystkiemu, ale jak śmiałby, skoro u pasa jego stroju zawiązana została niewielka, dziewczęca bransoletka, której waga stała się nagle niemożliwie wręcz ciężka?
„Kiedy dorosnę” — echo cichej obietnicy odbiło się w jego umyśle nieskończenie wiele razy; stał naprzeciw mistrza, z twarzą ściągniętą gniewem, atakowany szeptem kogoś, kogo tu nawet nie było. Dałby jednak wiarę, że gdyby się odwrócił, ujrzałby jej oblicze. Dostrzegłby jak usta zaciskają się na sekundę, a potem rozchylają. Jak spomiędzy nich wypływa treść przysięgi: — „zostanę...” — słodycz głosu zniknęła, gdy Shinsetsu obrócił się gwałtownie i odszedł. Uderzenia jego bosych stóp niosły się po opustoszałym dojo jak dudnienie bębna.
Itokawa był szczególny w swoim fachu; wiedział gdzie uderzyć, by przeciwnik nie mógł się otrząsnąć. I nie potrzebował do tego siły.
Niech do diabli.
Kończąc dwadzieścia trzy lata czuł, że podjęcie decyzji nie przyniosło oczekiwanych skutków, ale pozwoliło mu przetrwać żmudne treningi serwowane przez Itokawę. Onagawa wciąż tonęła w wodach i błocie, a co jakiś czas dostrzegało się świeżo przekopaną ziemię blisko utworzonych tam — ślad po następnej złożonej bogom ofierze. Początkowe protesty, wściekłość i przekleństwa Shina zniknęły bezpowrotnie. Nabrał stosownego dystansu; do życia własnego i cudzego. Zdążył poznać czym jest dobrze wyważony miecz, jak istotne jest zaufanie do ciała i ile zyskuje się zwykłą, ludzką lojalnością. W jego piersi wciąż ściskało się serce, jakby szczęki uśpionej w nim bestii zwarły kły na organie — nauczył się to jednak ignorować, podobnie jak ignorował mieszkańców wsi w tych nielicznych momentach, w których schodził z górskiego szczytu.
Miejscowi zaczęli opowiadać o cieniu przemykającym między krzywymi pniami drzew; chudej sylwetce zgiętej wpół, o włosach sięgających ziemi i ciągniętych po glebie rękawach kimona. Plotki nie docierały do Shinsetsu, którego obowiązkiem była gotowość do wyruszenia w kierunku Sendai. Rozkaz otrzymał w momencie, w którym zawiązywał dopiero naprawioną bransoletkę na lewym nadgarstku.
Listy przysyłane ze stolicy niosły ślady coraz większego napięcia. Z treści wyciągano informacje odnośnie możliwego ataku na zamek i choć klan Date posiadał własne jednostki, których celem była ochrona, Itokawa czuł się w obowiązku, aby dołączyć do ewentualnego starcia. Shinsetsu nigdy nie zapytał, co było powodem tak skrajnej wierności; podejrzewał jedynie, że między zmarłym przed laty Date Masamune a mistrzem Itokawą wydarzyło się coś szczególnego, co wraz z końcem zimy 1647 roku miało zostać spłacone. W pewien sposób rozumiał postępowanie starca, więc gdy niedługo przed wyjazdem mężczyzna zachorował, obiecał chronić klan za ich dwoje. Był mu to winny.
Niespełna dobę później znów poczuł się jak podlotek; jakby raz jeszcze otrzymał zbyt dobry atak w biodro, po którym padnięcie na kolana wydawało się nie tyle uwłaczające, co zaskakujące. Ten sam impuls po ciosie; identyczne ciepło napływające do twarzy. Drobne detale były jedynymi nieścisłościami. Bokken zamieniony na lśniące ostrze. Gorąco wywołane nie upokorzeniem, a krwią. Upadek, który wzbił ku niebu nie chmary kurzu i pyłu, a białe kłęby świeżego śniegu.
Co za ironia.
Wspomnienie i rzeczywistość nakładały się na siebie jak dwa skrawki cienkiego papieru, ale Shinsetsu był pewien, że jak na złość finał miał pozostać niezmienny. Pamiętał co opowiadano o kobiecie znalezionej u brzegu rzeki; że zmarła z twarzą zakrytą przez wodę. Czasami, gdy przechadzał się górskim lasem, wyobrażał sobie, jak bolesny był jej koniec. Czy w ostatnich chwilach pragnęła się podnieść, ale z braku sił nie była w stanie, czy jednak wpierw zginęła, a potem z chlustem wpadła w zmarszczoną taflę?
Jak bardzo był do niej teraz podobny, gdy uderzając plecami w pokrytą puchem glebę dostrzegł nad sobą śmierć w najczystszej postaci, dławiąc się być może nie wodą, ale spływającą do gardła juchą? W krtani narastał mu bezsensowny śmiech; miał na sobie raptem kimono i podobnie jak nieznajoma, nie spodziewał się takiego wyobcowania. Odgrywał jej rolę; w innym miejscu i czasie, ale scenariusz? Był taki sam.
Nienawidzono jej za grzechy, których być może nigdy nie popełniła; nienawidzono bez żadnego powodu. Sam upadł z dłonią szkarłatną od posoki, z obliczem przeoranym ostrym krańcem miecza — i patrzył prosto w oczy pochylającemu się nad nim mężczyźnie, którego aż do dzisiejszej nocy wcześniej nie spotkał; mężczyźnie, który miał stać ramię przy jego ramieniu, broniąc tych samych idei. Na lekkiej zbroi księżyc odsłaniał barwy klanu Date; na klindze widać było herb. Kobieta pragnęła protekcji od mieszkańców, podobnie jak Shinsetsu — na litość boską — lojalności grupy, do której miał dołączyć.
Ledwo słyszał słowa napastnika. Podobnie jak cztery kundle idące w krok za kobietą, ich również było czterech. Jeden ciężko oddychał, siedząc przy rozpalonym na obóz ognisku; trzymał w palcach przebity brzuch. Klął. W legendach o samurajach postacie zawsze są zbyt idealne. Brakuje tam tych przekleństw. Brakuje paskudnego odoru potu, zelżałych ubrań, metalu i podbramkowych zagrywek. Brakuje faktu, że w obliczu śmierci zapomina się o kodeksie i ludzie skorzy są do stanięcia w szranki, wykorzystując liczebną przewagę.
— Zdradzieckie psy — warknął Shinsetsu, nim nadgarstki agresora nie poderwał się do góry. Potem był już tylko świst. I wcale nie było zimno.
Gdyby cokolwiek pamiętał, nie ująłby wielu szczegółów. Chwila, w której klinga weszła w ostre światło księżyca oślepiła go na kluczowy ułamek sekundy. Gdy ponownie się skoncentrował, widok przysłaniała rozmazana twarz. Nieznajomy znalazł się blisko; zbyt. Gdzieś w tle głucho upadło ciało niedoszłego mordercy, ale Shinsetsu próbował skupić się na tym, co i tak zaczęło umykać wymęczonym walką zmysłom. Zapadał się w granatową otchłań. Ledwo wychwycił oddalające się w ucieczce kroki zdrajców klanu Date, gdy nagle wszystko zawęziło się do uczucia, jakiego doświadczył na języku — cierpki, metaliczny posmak; wspomnienie, którego nie wyzbędzie się przez lata. Przez myśl przeszło mu jedynie, że dokładnie to czuć na podniebieniu, gdyby zassać monetę. Łapiąc oddech i przełykając z niechęcią płyn, zamknął mocno oczy.
Powieki otwarły się gwałtownie, a dłoń odsunęła się od ust. Gęsta ciecz spływała po brodzie, szyi i obojczykach pochylonej nad nieruchomymi ciałami postaci. Tłuste krople skapywały prosto w lodowaty śnieg, drążąc głębokie, karmazynowe tunele. Spomiędzy zbryzganych warg buchały obłoki niespokojnego oddechu. Sylwetka poruszyła się nagle, wytrącona z jakiegoś dziwnego letargu, a potem powoli dźwignęła na nogi.
Świat wirował jak opadające wokół płatki. Wszystko przykrywała niezmącona niczym biel, chrupiąca pod obuwiem odchodzącego mężczyzny. Lada moment kształt jego podeszew i pozostawione w zaspach resztki mięsa również miały zniknąć. I tylko nieopisana, nienaturalna wściekłość nigdy nie stopniała.
— Regularnie, zawsze w trakcie zimy, wyrusza na północny-zachód. Opuszcza wtedy Oguni bez zbędnych sentymentów, za cel obierając okolice Sendai — lokację będącą jego pierwszym wspomnieniem. Wydaje się zresztą, że dopiero w tych rejonach wzmaga się u niego terytorialność; agresja, jaką odczuwa w kontakcie z napotykanymi ludźmi, zwłaszcza mężczyznami, popycha go do ataków nawet, gdy nie potrzebuje się posilić.
— Co jakiś czas dostrzega kątem oka cień; wychudłą, kobiecą sylwetkę, której mimo licznych prób nie udało mu się dorwać.
— Na nadgarstku lewej ręki nosi niewielką, podniszczoną bransoletkę stworzoną z czerwonych koralików. Wielokrotnie ją zdejmował, ale nieważne jak często próbował pozbyć się błyskotki, w ostatnim momencie i tak rezygnował. Opina ciasno jego przegub, nadając wizerunkowi Hory babskiego akcentu.
— Ma uśmiech krzywy jak za pięć czwarta.
Co więcej, na start dostajesz 50 punktów, które wydać możesz na zakupy w Sklepiku Mistrza Gry lub zamienić je na punkty do statystyk. Do zobaczenia na fabule!
Nie możesz odpowiadać w tematach