Kusakabe Eijirō
25/04/1628, Imaicho, Kioto, Klasa samurajska
Zabandażowane nogi od kolan w dół. Drobna bródka. Wiecznie zmęczony wzrok.
Kwiecień 1628. Imaicho. Noc. Bardzo deszczowa i burzliwa noc. Na obrzeżach wioski, z małego, skromnego domu, wydawały się głośne krzyki. W środku znajdowały się dwie osoby. Kobieta po trzydziestce oraz podstarzały mężczyzna. Powód tego hałasu był oczywisty, cała okolica go znała – i zapewne dlatego nikt nie interweniował – poród. Godziny potu, krwi i łez sprawiły, że na świat pojawił się chłopiec, a po chwili drugi chłopiec. Bliźnięta. Dwa nowe życia, jednak przypłacone kosztem trzeciego. Matka zmarła jakiś czas po porodzie. Ojca także zginął, jednak kilka miesięcy wcześniej. Pozostała tylko dwójka nowo narodzonych dzieci oraz ich dziadek. Hayato oraz Eijirō, nazwani za prośbą matki. Yoshimatsu nie miał innego wyboru, niż opiekować się nimi w samotności.
Życie za dzieciaka nie było łatwe i przyjemne. Dziadek miał już swoje lata, więc problemy zdrowotnie nie były niczym niespodziewanym. Zajmowaliśmy się głównie zakupami i sprzątaniem, jednak z każdym rokiem dochodziło coraz to więcej obowiązków. Yoshimatsu był bardzo skryty, kiedy pytaliśmy go o resztę rodziny. Wiedzieliśmy, że matka i ojciec nie żyją, jednak nic o ich życiu oraz o innych krewnych. Był to jednak bardzo drażliwy temat, a ciągłe pytania nie dawały nam żadnych odpowiedzi, więc po pewnym czasie po prostu przestaliśmy pytać.
Staruszek bardzo stawiał na naszą edukację i wychowanie co, patrząc z perspektywy czasu, bardzo dobrze mu wyszło. Praktycznie wszystko, co wiedzieliśmy o świecie, dowiedzieliśmy się od niego. Ponadto był bardzo surowy i wymagający, o tym ciężko jest zapomnieć. Zdarzało mu się nawet stosować nawet kary cielesne przy mocniejszych wybrykach. Cóż, efekt został osiągnięty, zdecydowanie nas to zdyscyplinowało.
W wieku około czternastu lat udało nam się dowiedzieć odrobinę o naszej rodzinie. A raczej wywnioskować z tego, co dziadek od nas oczekiwał. Aby jeszcze bardziej wzmocnić nasz hart ducha, zaczął trenować nas w sztuce miecza. Widać było po tym, jak nas uczył, że nie jest nowicjuszem. Mimo swojego wieku jego ruchy były płynne, szybkie, wytrenowane latami doświadczenia. Dziadek zdecydowanie przed nami coś ukrywał.
W wieku szesnastu lat nadszedł czas na większe zmiany. Zdrowie Yoshimatsu mocno się pogorszyło do tego stopnia, że wymagał ciągłej opieki. Pewnego dnia do naszego domu przyszły dwie osoby. Kobieta i mężczyzna. Przyszli po mnie i Hayato. Dziadek nie chciał, byśmy marnowali się nad zajmowaniem się nim, więc zostaliśmy wysłani do innego miasta. Co z dziadkiem? Nic nam nie powiedziano, przynajmniej przez kilka pierwszych dni. W przeciągu tygodnia jednakże dowiedzieliśmy się, że… zmarł. Staruszek wiedział, że nie zostało mu zbyt wiele czasu. Nic nam nie powiedział, udawał że wszystko jest w porządku, jednocześnie myśląc jedynie o naszej przyszłości. Nie mieliśmy jednak dużo czasu na rozpaczanie – zostaliśmy wrzuceni w nowe środowisko.
Kioto. Klan Shōni. Yoshimatsu był z nimi bardzo zaprzyjaźniony, dlatego przyjęli jego prośbę i wzięli nas w opiekę. Itaro był dobrym przyjacielem dziadka, dużo więc o nim wiedział. O nim i o nas. Byliśmy częścią wymierającego już klanu samurajów – Demon Slayerów. A przynajmniej naszej odnogi, być może są jacyś bardzo dalecy krewni. Z naszego rodu zostaliśmy tylko my. Prawie wszyscy zginęli podczas walk z demonami. Może dlatego dziadek nic nam nie mówił? Może nie chciał, by tak stało też się i z nami? Czemu więc wysłał nas do osób, którzy wiedzą o historii naszej rodziny?
Trening kontynuowaliśmy z początku u klanu Shōni, z czasem jednak zostaliśmy zauważeni przez jednego z Hashira. Poznanie historii przodków sprawiło, że chcieliśmy podążyć ich śladami. Z każdym dniem coraz bardziej przykładaliśmy się nauki. Tym razem nie były to wymuszone lekcje. To my ich chcieliśmy. Chcieliśmy zostać duetem, który wspólnie wyzwala świat od demonów. Duet jednak powoli zaczął się od siebie oddzielać. Miłość stanęła nam na drodze i zaczęła nas rozdzielać. Zakochałem się. Kachi. Była to praktycznie miłość od pierwszego spojrzenia, z wzajemnością. Nie mogłem przestać o niej myśleć, nie mogłem przestać wymigiwać się od obowiązków tylko po to, by spędzić z nią chociaż odrobinę więcej czasu. Ostatecznie udało mi się pogodzić zarówno trening jak i miłość, jednak wiedziałem, że niedługo będzie czekał mnie ogromny wybór. Egzamin zbliżał się wielkimi krokami, a ja wiedziałem, że jeśli zostanę Demon Slayerem, będzie ciężko założyć nam normalną rodzinę. Ostatecznie – miłość wygrała.
Postanowiliśmy więc uciec. Porzucić stare życia. Postanowiłem powrócić do Imaicho, gdyż dom był pusty i nieużywany. Nigdy nie żałowałem tej decyzji. W końcu – nie ma nic lepszego, niż spokojne życie z ukochaną osobą. Niestety życie nie było takie spokojne. Po zaledwie pół roku nadszedł początek końca. Zerwałem kompletnie kontakt z klanem Shōni, jednakże z bratem nie. Staraliśmy się regularnie utrzymywać kontakt listownie.
Czerwiec 1650. Noc. Obudziło mnie donośne walenie w drzwi. Po ich otworzeniu, wtargnęła do nas kobieta, cała przerażona. Cała drżała, ledwo wymawiała słowa. Wystarczyło mi jednak tylko jedno – potwór. Niestety wiedziałem, co się dzieje. Demon, to oczywiste. Chwyciłem za miecz, który od lat nie był używany i zacząłem poszukiwania. Nie musiałem się wysilać, gdyż to ja zostałem znaleziony. Miałem szczęście. Ogromne szczęście. To był jakiś świeży demon, nie umiejący dobrze walczyć i niepanujący nad swoimi mocami. Nie miałem odpowiedniego ostrza, ale zwykły miecz wystarczył, by pokonać bestię i przetrzymać ją aż do świtu. Nie wiedziałem, skąd on się wziął, ale miałem złe przeczucia.
Tydzień później. Kolejny demon. Kolejny nowicjusz demon. Kolejny martwy nowicjusz demon. Czemu? Znów miałem złe przeczucie. Jeden raz to przypadek. Dwa razy to zbieg okoliczności. Trzeciego razu nie chciałem mieć. Nie mogłem opuścić wioski, więc wysłaliśmy chłopaka z dwoma listami. Pierwszy do klanu Shōni, by użyczyli mi pomocy. Drugi, do brata, gdyby ci pierwsi mnie zignorowali. W końcu – porzuciłem ich.
Minął tydzień. Chłopak jeszcze nie wrócił. Żaden Demon Slayer się nie zjawił. Tej nocy nie byłem w stanie nawet zmrużyć oka. Wiedziałem, że coś się wydarzy, po prostu wiedziałem. I niestety miałem rację. Było jednak gorzej, niż przewidywałem.
Tym razem natrafiłem na coś innego. Pożar. Dwie drewniane chaty zaczęły płonąć w mgnieniu oka. Pobiegłem tam, ale nic, a raczej nikogo nie znalazłem. Nie byłem też w stanie samodzielnie szybko ugasić pożaru, a nie mogłem ryzykować i poprosić mieszkańców o pomoc. Musiałem pozwolić budynkom płonąć. To jednak była tylko dywersja.
W mgnieniu oka i mój dom zaczął się palić. Wróciłem tak szybko jak tylko mogłem. Jednak było już za późno. Kachi była martwa. Spalona żywcem. Byłem zaskoczony. Byłem zdruzgotany. Nie wiedziałem co robić. Nie byłem w stanie nic zrobić. Nie byłem w stanie nawet się ruszyć. Stałem tak, otoczony przez płomienie. Spadł na mnie kawałek płonącego dachu i straciłem przytomność.
Obudziłem się przywiązany do drzewa. Pod nogami kawałki drewna. Przede mną – demon. Podrzucał kawałek deski, najwyraźniej czekając, aż odzyskam przytomność. – Więc to ty zabiłeś pozostałą dwójkę, huh? – wyrzucił z siebie, przyglądając mi się, ewidentnie zainteresowany. – Myślałem, że będzie trudniej, spodziewałem się wyzywania. A tu tylko rozczarowanie. – Uśmiechnął się, po czym podszedł do mnie i kopnął mnie w brzuch. Jego wyraz twarzy momentalnie się zmienił. Był wściekły. – Popsułeś mi plany, wiesz? A ja nie lubię, jak ktoś psuje mi plany. Musisz za to zapłacić, nie pozwolę ci tak szybko umrzeć. – zaśmiał się, po czym podpalił deskę, którą trzymał w ręku i rzucił mi ją pod nogi. Kawałki pobliskiego drewna zaczęły płonąć. Jednak ode mnie nie było żadnej reakcji. Miałem martwy wzrok, jakbym pogodził się ze swoim losem. Jakbym czekał, aż umrę. Co to za życie bez Kachi? Ogień zaczął palić mi buty. – Wiesz, zaczynam żałować, że zabiłem ją tak szybko. Powinienem był zrobić to samo co z tobą, ale na twoich oczach. Cóż, następnym razem będę miał to na uwadze. – Odruchowo zacząłem krzyczeć z bólu. Moje ubranie zaczęło płonąć, a razem z nim moje ciało. A wtedy stał się cud.
Strumień zimnej wody ugasił ogień, a po chwili lina, którą byłem przywiązany do drzewa, została przecięta. Pojawił się. Mój wybawca. Demon Slayer. Jednak dla Kachi było już za późno… Obok mnie pojawił się miecz. Czerwony miecz, chociaż nie należał on do Slayera – ten miał niebieski. Doskonale wiedziałem, co był w stanie zrobić. Jednak nie byłem w stanie nawet go wykorzystać. Siedziałem pod drzewem, nie mając sił by w ogóle ruszyć się z miejsca. Cała dolna część ciała bolała jak diabli i parzyła tak, jakbym bym częściowo w piekle. Pozostało mi tylko patrzeć, jak walczą.
Bitwa była wyrównana. Widać było, że obie strony miały problemy. Demon jednak miał przewagę – mnie. Kiedy tylko chciał, mógł mnie zaatakować, zmuszając Slayera do obrony. I tak też się stało. Raz, drugi, trzeci. Aż w końcu Slayer wypadł z rytmu i zaczął płonąć. Dopiero gdy ktoś zaczął umierać na moich oczach, coś we mnie drygnęło. Trybik w maszynie, który dał mi tymczasową siłę. Chwyciłem za miecz. Resztkami sił ruszyłem na demona i odciąłem mu głowę. Padłem na ziemię, ponownie.
Obudziłem się w jednej z chatek, cały w bandażach. Ciało wciąż bolało jak diabli, a zwłaszcza nogi. Każdy ruch sprawiał mi ogromny ból, ale nie byłem w stanie leżeć bezczynnie. Zostałem pokierowany do dwóch ciał leżących koło siebie. Jedno było kompletnie spalone, nie dało się zidentyfikować ciała… Jednak ja wiedziałem. Ja doskonale wiedziałem, kto to był… Drugie należało do Demon Slayera, którego nikt nie zdążył ocalić. Obok niego leżały dwa miecze. Czułem się odpowiedzialny. Za to wszystko. Za śmierć Kachi. Za śmierć tego chłopaka. Czy jeśli postanowiłbym walczyć, Slayer by przeżył? Czy gdybym nie pozbył się pomniejszych demonów, czy by nie przeżyli? Czy gdybym nie porzucił starego życia, czy Kachi by żyła…?
Minęły dwa tygodnie. Dwa spokojne tygodnie. Moje ciało zdążyło się zregenerować, chociaż moje nogi były całe w ranach po poparzeniu. To jednak nic w porównaniu z tym, co stało się z moim sercem. Nie byłem w stanie nic robić. Nie byłem w stanie jeść. Nie byłem w stanie pić. Nie miałem siły, by oddychać, nie miałem siły, by żyć. Nie chciałem tu dłużej zostawać. Imaicho było już bezpieczne, mogłem więc je opuścić. Ruszyłem z powrotem do Kioto… i to był zły pomysł.
Postanowiłem unikać domu Shōni. Nie byłem w stanie im się pokazać, zwłaszcza po tym co się wydarzyło. Poszedłem do jedynej osoby, która była w stanie mnie zrozumieć. Do Hayato. Wiedziałem, gdzie mieszka, w końcu wymienialiśmy się listami. Wiedziałem nawet, gdzie trzyma zapasowy klucz, na wypadek, gdyby akurat go nie było, a gdybym potrzebował noclegu. Hayato dobrze to akurat przewidział, bo chata była późna. Zadomowiłem się w jednym z pokoi, oczekując na brata. Minął tydzień, dwa tygodnie. Z każdym dniem coraz częściej odwiedzałem pobliski bar, a tym samym coraz bardziej popadałem w odmęty alkoholizmu. Zapracowany – myślałem. W końcu zawsze był ode mnie lepszy, heh. Myliłem się. Ogromnie się myliłem. Mało kto o tym wiedział, dlatego nikt mnie nie poinformował. Każdy myślał, że jestem nim. Tak było też i tego dnia, kiedy to pewien osobnik z klanu Shōni nie mógł uwierzyć w to, co widział. Dopiero po miesiącu, MIESIĄCU, dowiedziałem się, co tak naprawdę stało się z moim bratem. Cztery miesiące. Od czterech miesięcy mój brat nie żył. Zginął na misji, śmierć godna demon Slayera. Dowiedziałem się, że miecz, ten czerwony miecz, był jego… To był miecz Hayato…
To była moja wina. Oczywiście że moja. Gdybym nie porzucił swojego starego życia, wszystko byłoby zupełnie inne! Hayato miałby mnie u swojego boku, Kachi wciąż by żyła, a ja nie musiałbym tyle cierpieć. Ta informacja kompletnie mnie zniszczyła. Nie miałem siły. Po prostu nie miałem już na wszystko siły. Czemu? Czemu?
Całe dni spędzałem albo w barze, albo przy niewielkim źródle. Zapijałem smutki każdego ranka, każdego popołudnia, każdego wieczoru, każdej nocy. Nie wracałem nawet do domu, spałem na dworze, kiedy padałem ze zmęczenia. Nie ważne gdzie pójdę, otacza mnie śmierć. Nie ważne co zrobię, giną ludzie, na których mi zależy. Nie ważne co się wydarzy, nie obchodzi mnie to. Nie mam na to siły, nie ma- – Przepraszam? – Usłyszałem kobiecy głos. Skierowałem swój wzrok w jej stronę. Oprócz niej, był jeszcze dzieciak. Jej dzieciak. Nie byłem w stanie się odezwać, nie chciałem się odezwać. Kiwnąłem jedynie głową. Pomyliła mnie. Pomyliła mnie z Hayato. Pomyliła mnie z Hayato, który uratował jej życie. Jej życie, oraz jej dziecka. Hayato był w stanie zrobić to, co ja nie potrafiłem. Chronić innych. To on był tym lepszym, to on był tym silniejszym. To on był tym, który jest w stanie ratować życia. Tak… To jest jedyne rozwiązanie. Stanę się nim. Stanę się taki, jak on. Będę podążał jego ścieżką. Będę podążał za jego krokami…
— Jego kolor włosów to skomplikowana sprawa. Są jednocześnie szarawe, czarne i brązowate - wszystko zależy od padającego światła.
— Często spędza wieczory wpatrując się w nocne niebo i migoczące gwiazdy.
— Ze względu na poprzednie wydarzenia, instynktownie stara się odrzucać innych.
— Niegdyś alkoholik, teraz jego przeciwieństwo. Wszelkich trunków unika jak ognia, gdyż wie, że jeśli zacznie, to nie będzie w stanie skończyć.
— Jego egzamin był tak naprawdę tylko formalnością, gdyż dla niego poziom trudności był banalny. Wystarczyło tylko zabić demona, który był świeżo po przemianie – czyli coś, z czym miał wcześniej do czynienia.
— Choć stara się to ukrywać, wewnątrz jest bardzo zmęczony życiem i ciężarem, który spoczywa na jego barkach.
— O ile posiadanie dwóch mieczy nie jest niczym nadzwyczajnym, o tyle posiadanie dwóch mieczy o różnych kolorach już tak. Drugi, czerwony, nosi ze sobą jako pamiątkę i amulet, który daje mu siłę.
At duty's end, we will meet again.
We will. We will.
Co więcej, na start dostajesz 50 punktów, które wydać możesz na zakupy w Sklepiku Mistrza Gry lub zamienić je na punkty do statystyk. Do zobaczenia na fabule!
PS jako nowemu użytkownikowi przysługuje ci odznaka Gang Świeżaków – nie zapomnij jej odebrać tutaj!
Nie możesz odpowiadać w tematach